Mieszkając w Tamilnadu odwiedzam
czasem świątynie i oglądam święta bądź obrzędy. W locie
rejestruje różne drobne fakty dotyczące życia codziennego, np.
jedzenia. Jednak lwią część mojego czasu pochłania uniwersytet,
który na rok otworzył przede mną swe podwoje. Wypada więc napisać
coś o tym aspekcie mojego tamilizowania się.
Annamalai University, czyli
Uniwersytet Annamaleja (nazwany na cześć swojego fundatora), bez
wątpienia jest placówką z tradycjami. W każdym razie jak na
indyjskie warunki, gdzie wiele renomowanych szkół wyższych jest
niewiele starszych od dzielącej się z wami swymi refleksjami
autorki tego bloga... Został założony w 1929 roku, co czyni go
jednym z trzydziestu najstarszych uniwersytetów w Indiach, a na
terenie stanu Tamilnadu starszy jest chyba tylko sędziwy Uniwersytet
Madraski.
Uniwersytet znajduje się w
osobnej dzielnicy Ćidambaram – w Anammalej Nagarze. Główny
kampus jest całkiem przyjemny, ze sporą ilością budynków w stylu
art deco, które śmiało nazwałabym bardzo atrakcyjnymi, gdyby nie
wyglądały jak z mocno zerodowanego gipsu. Ale w końcu to tropiki,
nawet na regularnie odmalowywanych i tynkowanych obiektach prawie
natychmiast widać piętno gorąca i wilgoci.
Przed kilkoma najważniejszymi
budynkami znajdują się ładnie utrzymane małe parki (jak ten na
zdjęciu), niestety tylko do popatrzenia. Nie ma szans, żeby usiąść
sobie w cieniu tych pięknych palm, czy kwitnących krzewów. Co
gorsza, nie ma też za bardzo szans, żeby usiąść na zewnątrz. Z
wielkim żalem muszę stwierdzić, że w Indiach Południowych
kultura ławeczkowa jest prawie nieobecna. Teoretycznie do siadania
nadają się brzegi wysokich chodników, w praktyce zniechęca do
tego wszechobecny kurz oraz temperatura do jakiej potrafi nagrzać
się betonowy blok w indyjskim słońcu.
Być może gdzieś na zewnątrz
kwitnie jakieś życie towarzyskie, ale jak na razie na nic takiego
nie trafiłam. Choć męska część grupy znika gdzieś na
przerwach, dziewczęta raczej siedzą w klasie, ewentualnie pogadają
trochę z kimś na korytarzu. Klasy wyglądają dość przaśnie i
budzą skojarzenia z opuszczonym magazynem, zaś ławki są chyba
jakąś karą za grzechy młodości. Za to trzeba przyznać że
budynek jest zbudowany bardzo praktycznie i ma dobry przewiew; nawet
jak nie ma prądu i wiatraki stają, w klasie da się wysiedzieć w
najbardziej skwierczący upał.
Oczywiście najważniejsze w
ostatecznym rozrachunku jest to, co dzieje się na zajęciach. O tym
niestety nie mogę napisać zbyt wiele. Moja słaba znajomość
tamilskiego jest barierą zbyt dużą, bym mogła mieć jakieś
poważne spostrzeżenia. Jestem bowiem na normalnych zajęciach
studiów drugiego stopnia na wydziale tamilskiego. W grupie jestem
ja, z licencjatem z polskiej uczelni, który, co namiętnie wszystkim
powtarzam, zaświadcza, że uczę się tamilskiego dopiero od trzech
lat oraz około dwudziestu Tamilów z licencjatami z różnych
humanistycznych kierunków. Zajęcia są więc prowadzone całkowicie
pod nich, szybką, potoczną tamilszczyzną.
Jak na razie rozróżniam trzy
rodzaje zajęć. Pierwsze to takie, na których prowadzony jest
normalny wykład, a studentom zadaje się pytania o opinie. Ten
teoretycznie najcenniejszy rodzaj zajęć jest dla mnie najbardziej
męczący i ostatecznie nieosiągalny. Po pierwsze studenci mówią
bardzo niewyraźnie (plaga powszechna chyba wśród młodzieży
całego świata), więc całkowicie nie jestem w stanie zrozumieć
ich wypowiedzi. Po drugie nie jestem w stanie nadążyć za bardziej
dynamiczną, pełną przykładów, anegdot i porównań wypowiedzią
wykładowcy. Szybko gubię wątek, a rozumiejąc tylko strzępki zdań
nie jestem w stanie dostrzec myśli przewodniej.
Drugi rodzaj to beznadziejnie
nudne wykłady, których metoda byłaby na miejscu w nauczaniu
początkowym, a nie na wyższej uczelni. Polegają na tym, ze
nauczyciel czyta z książeczki, a czasem dyktuje i próbuje nam jak
małym dzieciom wkładać do główki gotową wiedzę. Te zajęcia, w
normalnych warunkach nie do przeżycia, lubię najbardziej. Ponieważ
wykładowca trzyma się swojego jak koń z klapkami na oczach i nie
zbacza z obranej trasy, jestem w stanie zorientować się o czym jest
wykład, a czasem nawet wyniosę z tego jakąś informację.
Trzeci rodzaj, który niestety
trafia się jak na mój gust zbyt często, to zajęcia fikcyjne,
podczas których wykładowca rozmawia o pierdołach ze studentami,
albo czyta gazetę, albo nie ma go wcale. Rodzaj ten jednak tez ma
swoje zalety, o ile trafia się to na drugiej lekcji – mogę trochę
zrestartować mózg. Próba zrozumienia o czym mowa na normalnym
wykładzie jest dla mnie bowiem ogromnym wysiłkiem intelektualnym,
którego nie jestem w stanie wykonywać dłużej jak niecałą
godzinę. W praktyce więc naprawdę korzystam tylko z pierwszych
zajęć w ciągu dnia. Jeśli więc mogę bezkarnie myśleć o niczym
przez godzinę potem daję radę wykonywać wzmożony wysiłek przez
jakąś połowę następnej lekcji.
Inną ciekawą sprawą są
specyficzne stosunki między studentami i wykładowcami, a studentami
poszczególnych lat. Dziś już jednak o tym pisać nie będę, bo mi
się nie chce. Być może jeszcze trafi się okazja.
Oj! Piękne masz widoczki.
OdpowiedzUsuńZa to zastanawia mnie jedno. Jak Ty zaliczysz ten rok? Ta bariera językowa jest widoczna, a ja nie mam pojęcia jak to wygląda studiowanie w takich warunkach.
Nie muszę zaliczać tego roku, nawet gdybym to zrobiła w żaden sposób i nijak mi się to nie wlicza do studiów w Polsce. Jestem tu po to, żeby skorzystać ile dam radę i podnieść choć trochę swój poziom, fajnie by też było, gdybym wymyśliła sobie temat pracy magisterskiej i zebrała jakieś materiały. Więc się nie stresuję i siedzę na tych zajęciach wierząc, że za jakiś czas (może za kilka miesięcy) poczuję różnicę.
OdpowiedzUsuńInna sprawa, że egzaminy są pisemne, a to zupełnie co innego niż słuchanie. Na jednych zajęciach miałam próbny test z wiedzy o literaturze i wydał mi się bardzo prosty, nawet na tle grupy wypadłam w porządku.