Było sobie kiedyś miasto. Leżało około dwadzieścia kilometrów
na południowy wschód od Rameśwaram, na wąskim cyplu wysuniętym w
stronę dzisiejszej Sri Lanki. Nie było bardzo duże, ale miało
wszystko, co w mieście być powinno – sklepy, pocztę, szkołę,
stację kolejową, port, w którym zatrzymywały się między innymi
promy z Cejlonu, i inne temu podobne instytucje. Miasto nie było też
jak na indyjskie standardy bardzo ludne, ale ludzi zawsze było w nim
dużo. Było to bowiem ważne centrum pielgrzymkowe, niektórzy
twierdzą nawet, że równie ważne, jak samo Rameśwaram. Możliwe,
że jest to choć częściowo prawda – do tamtejszej stacji biegła
osobna linia kolejowa z lądu, a nie tylko przedłużenie połączenia
do Rameśwaram.
Miasto nazywało się Dhanuszkodi. Było i już go nie ma. W grudniu
1964 w wybrzeże południowych Indii i północną część Sri Lanki
uderzył potężny cyklon. Największe straty były właśnie na
leżącej pomiędzy nimi wyspie, na której znajduje się Rameśwaram.
Zginęło wiele osób, z czego znaczną część stanowili
pielgrzymi. Stu pięćdziesięciu straciło życie, gdy cyklon
przewrócił pociąg jadący do Dhnuszkodi. Trudno powiedzieć na ile
ich szanse na przeżycie były by lepsze, gdyby rozszalały żywioł
zastał ich u celu podróży. Tego dnia bowiem miasto Dhanuszkodi
przestało istnieć. Już od dawna wygląda właśnie tak, jak na
dzisiejszym zdjęciu. Kilka pustych skorup niegdysiejszych budynków.
Pokaźną część zeszłego roku akademickiego spędziłam – jak
na studenta trzeciego roku przystało – na pisaniu licencjatu.
Ponieważ pisanie, to głównie czytanie, a licencjat był o
mitycznym zatopionym lądzie, poznałam wiele tamilskich opowieści o
potopach, zarówno mitycznych jak i historycznych. Jedna z tych
pierwszych, jak może pamiętacie, zachęciła mnie do odwiedzin w
Sirhali. Jedna z tych drugich skierowała moją uwagę na
Dhanuszkodi. Odkąd, już prawie rok temu, zapoznałam się z
przytoczoną powyżej historią, chciałam zobaczyć to miejsce na
własne oczy. O miastach ulegających zagładzie w jedną noc łatwo
się czyta (i nie najgorzej pisze) i równie łatwo to sobie wyobraża
(w końcu powieści przygodowe i fantastyka stawiają przed
wyobraźnią większe wyzwania), ale znacznie trudniej w pełni sobie
uświadomić, że coś takiego miało miejsce w rzeczywistości.
Chciałam więc się przekonać na własne oczy, że z Dhanuszkodi
rzeczywiście nic nie zostało.
Spod świątyni w Rameśwaram co jakieś pół godziny, lub nawet
nieco częściej, rusza autobus numer trzy. Napis tamilskim pismem na
tabliczce na przedniej szybie głosi, iż końcowym przystankiem jest
Dhanuszkodi, w istocie jednak trasa kończy się dobrych kilka
kilometrów przed zniszczonym miastem. Podobno jeszcze przez kilka
lat po cyklonie podejmowane były starania, by zachować choć
prowadzącą do Dhanuszkodi szosę w przyzwoitym stanie, w końcu
jednak się poddano. Konserwacja i ciągłe usuwanie przynoszonego
przez silny morski wiatr piasku z drogi donikąd uznano najwyraźniej
za przedsięwzięcie, na które nie warto wydawać pieniędzy.
Najprawdopodobniej całkowicie słusznie.
Autobus dojeżdża więc do punktu, w którym kończy się dobra
asfaltowa droga. Znajduje się tam osada rybacka i kilka straganów
oferujących przejezdnym turystom podstawowe napoje i przekąski oraz
muszle, perły i wyroby z jednych i drugich. Te ostatnie w większości
dość tandetne, ale daje się coś wybrać. Przyznam, że gdy
pierwszy raz wyruszyłam do Dhanuszkodi, dojechałam tylko do tego
punktu. Trasa i ten przystanek dostarczyły mi tylu wrażeń, że
czułam, iż najlepiej będzie wrócić do hotelu i to przetrawić i
dopiero następnego dnia zwiedzać dalej. Tym, co tak mnie nasyciło
i niemal przeciążyło poznawczo był... nadmorski krajobraz. Już
kiedy autobus zbliżał się do przedmieść Rameśwaram mogłam
podziwiać jego uroki. Muszę tu zaznaczyć, że choć byłam w wielu
tamilskich miejscowościach leżących na brzegu morza, nigdy
wcześniej nie widziałam w Indiach takich widoków. Nawet chatki z
palmowych liści wyglądały po prostu skromnie i malowniczo, a nie
biednie, jak te z dachami ze starych billboardów. Które głównie
zaśmiecają krajobraz.
Kupiłam więc sobie kilka kawałków zielonego mango z solą i
chilli, spożyłam je nieśpiesznie stojąc twarzą do
hipnotyzującego ogromu wody, nieba i piasku, kontemplując urodę
fal oraz piany morskiej, następnie pozwoliłam sobie na studium
zachowań małych krabów, które zakopywały się w piasku
zostawiając po sobie niewielkie dziurki, po czym wróciłam do
hotelu.
Następnego dnia złapałam ten sam autobus i dojechałam do
znajomego już przystanku. Stamtąd za zawrotną, ale przynajmniej
ustaloną z góry, cenę stu rupii można pojechać terenowym
mini-vanem na sam koniec cypla i z powrotem. Zawrotną, bo choć po
przeliczeniu na złotówki to niecałe dziesięć złotych, w Indiach
za taką sumę można przebyć autobusem lub pociągiem niemałą
odległość. Dla przewoźnika jest to prawdopodobnie złoty interes,
zwłaszcza że do jednego pojazdu wpycha się tyle osób, ile tylko
się da, co czyni komfort dość wątpliwym. Zwłaszcza, że jedzie
się po piachu.
Za oknem śmigały kolejne rybackie wioski, ciekawe drobiazgi jak
ozdobiony kwiatami kamienny lingam i Nandin w samym środku niczego,
a w końcu sypiące się pozostałości dworca kolejowego w
Dhanuszkodi. Kiedy kierowca zatrzymał się dopiero na samym końcu
cypla, by turyści mogli popatrzeć sobie na koniec tej części
Indii, poważnie się zastanawiałam, czy nie wracać na piechotę.
Bo jeśli droga powrotna będzie wyglądała tak samo, to ja dziękuję
za takie coś. Na szczęście postanowiłam sprawdzić i w razie
gdyby moje obawy się sprawdziły rozważyć możliwość wynajęcia
dżipa w Rameśwaram. Wydatek został mi oszczędzony. W drodze
powrotnej busik zatrzymał się na dziesięć minut w Dhanuszkodi.
Wystarczająco krótko, by uznać, że całe przedsięwzięcie jest
beznadziejne i zdążyć tylko pośpiesznie brnąc w piachu dojść
do brzegu i z powrotem, ale dość długo, by stwierdzić, że no
trudno, wystarczy i nie wydawać kasy na prywatne ekskursje.
Co dalej, nie ma się co rozpisywać. Zdjęcie chyba mówi za siebie.
Widoki w każdą stronę były podobne, z wyjątkiem kilku kolejnych
palmowych daszków, pod którymi znajdowały się stoiska z muszlami.
Zastanawiałam się, czy Dhanuszkodi rzeczywiście zostało tak
doszczętnie zniszczone. Teraz wiem, że to naprawdę pusta plaża, z
której wystaje kilka szybko wietrzejących ruin. Niestety mój umysł
jest równie daleki od ogarnięcia tego faktu, jak był przed
przyjazdem tutaj. Teraz bowiem nie potrafię zupełnie pojąć, że
to miejsce mogło rzeczywiście być tym ruchliwym miastem z
opisów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz