O stypendium indyjskie starałam się wraz z dwójką przyjaciół ze
studiów. Mnie los (w postaci indyjskich urzędników) zawiódł do
Ćidambaram, oni wylądowali w Ćennaju. To zdecydowanie
przyspieszyło moje odwiedziny w tym mieście, a także wpłynęło
na plany spędzania tam czasu. Gdybym była sama, ustaliłabym sobie
zapewne bardziej edukacyjny program zwiedzania – zabytki, świątynie
itp. Może nawet w końcu by się udało, bo byłam w Ćennaju już
dwa razy i jak dotąd nie mam zbyt wielkich osiągnięć... Ale ze
znajomymi, jak ja cierpiącymi ciągle katusze aklimatyzacji, miałam
ochotę na coś zdecydowanie bardziej relaksującego i rozrywkowego.
Tak pojawił się pomysł – chodźmy do Zoo!
W Ćennaju i bliskiej okolicy są dwa ogrody zoologiczne – w
leżącym na obrzeżach miasta Kindi (tudzież Gindi, ang. Guindy) i w Wandalurze
(ang. Vandalur), nieco dalej na południowy zachód. Poza tym na
pewno znalazł by się jeszcze jakiś krokodyli, ptasi lub wężowy
park, których jest w Tamilnadu całkiem sporo, ale tak
wyspecjalizowane miejsca nas chwilowo nie interesowały. Kindi w
końcu też odpadło, bo z informacji wynikało, że nie mają
dzikich kotów (choć były przejażdżki na słoniu!), zatem padło
na Wandalur.
Jak twierdzi ciocia Wikipedia, zaliczyliśmy ważną atrakcję. Wg
podanych na (bardzo obszernej) angielskiej stronie informacji
wandalurskie Zoo jest największym publicznym ogrodem zoologicznym w
Indiach i jednocześnie, jako założone w 1855. roku, może
pochwalić się palmą pierwszeństwa w skali kraju. Naturalnie jego
wiek nie miał dla nas w praktyce wielkiego znaczenia. Za to rozmiar
nęcił i onieśmielał. W ostatecznym rozrachunku wandalurskie Zoo
pod wieloma względami mnie zaskoczyło i gdybym była w gorszym
humorze lub towarzystwie, prawdopodobnie można by to nazwać
rozczarowaniem. Nie zabrakło jednak niespodzianek bardzo pozytywnych
i koniec końców uważam, że była to dobra decyzja i bardzo
przyjemnie spędzony czas.
Podstawowym zaskoczeniem było to, że Wandalur przypomina znacznie
bardziej park przyrody, a miejscami nawet rezerwat, niż znane mi z
Polski ogrody zoologiczne, gdzie na niedużej przestrzeni można
zobaczyć wiele egzotycznych stworzeń z całego świata. Z początku
zareagowałam na to jak typowy zepsuty Europejczyk żądny własnej
rozrywki, a nieczuły na krzywdę stworzeń, których kosztem miałaby
ona być dostarczona. Co to za Zoo, pomyślałam sobie, jak trzeba
zasuwać czasem kilkaset metrów od jednej zagrody z burym jelonkiem
do drugiej, a on jeszcze drań się schował w krzakach, zamiast stać
przy barierce i pozować do zdjęcia. Na szczęście chyba zostało
we mnie jeszcze trochę serca, bo ostatecznie indyjski system podoba
mi się bardziej.
W Wandalurze jest całkiem sporo klatek i betonowych wybiegów,
jednak pokaźną ilość zwierząt można zobaczyć praktycznie w ich
naturalnym środowisku. Zwłaszcza, że znajdują się tam niemal
wyłącznie okazy fauny indyjskiej, a zwierzęta pochodzące z innych
krajów należą chyba wszystkie do tej samej strefy klimatycznej,
zatem owego naturalnego środowiska nie trzeba było jakoś
pieczołowicie rekonstruować. Z tego, co udało nam się obejrzeć
chyba największe wrażenie zrobił na mnie teren z ptakami wodnymi
widoczny na zdjęciu. Ptaków nie było może jakoś rewelacyjnie
widać, no ale czy ten widok sam w sobie nie jest przyjemny?
I tu doszłam do tego, co okazało się główną atrakcją parku.
Wcale nie zwierzęta – ostatecznie wiem jak wygląda tygrys lub
słoń – lecz zieleń, cisza, świeże powietrze i możliwość
pospacerowania. Każdy kto był w Indiach choć raz wie, jak rzadko
spotykane są to tu luksusy. Agni na swym blogu niedawno pisała
bardzo trafnie o wszechobecnym hałasie. Mam nieraz wrażenie, że
Indusi nawet nie starają się być cicho, bo nie przychodzi im do
głowy, że to może komukolwiek przeszkadzać. Tymczasem w Zoo, poza
zwykłym gwarem ludzkich głosów w głównej alejce, było naprawdę
cicho. Parę razy zawędrowaliśmy gdzieś głębiej, gdzie był już
tylko śpiew ptaków i delikatny szelest liści.
No właśnie, te liście to kolejna rzecz przykuwająca uwagę.
Wszyscy oczywiście zawsze podkreślają, jak to w Indiach jest
kolorowo, ale rzadko się wspomina, że zieleń naturalnego
pochodzenia nawet w niedużych miastach praktycznie nie występuje.
Są oczywiście drzewa i krzewinki, przede wszystkim jednak widzi się
beton, asfalt i kurz. Jak w związku z tym wygląda sprawa świeżego
powietrza nie muszę chyba mówić. Już sam ten kurz wystarczy, by
uprzykrzyć człowiekowi życie, a do tego jeszcze dochodzą spaliny
i – jak to mawiał Han Solo – odkrywamy niepowtarzalny bukiet
zapachów. W Zoo oczywiście bukiet też bywa ciekawy jeśli
podejdziemy blisko do zagrody z szakalami lub czymś podobnym, ale o
dziwo tylko wtedy.
I na koniec sprawa spacerów. Jest to coś, co naprawdę uwielbiam –
iść przed siebie, nieraz bez konkretnego celu, a myślami przenieść
się w swój wewnętrzny świat. Kolejna przyjemność, o którą w
indyjskich miastach niełatwo. Częściowo przyczyną jest wspomniany
hałas, częściowo to, że trzeba ciągle patrzeć pod nogi, a
częściowo ogromna ilość ludzi na ulicy, którzy jeszcze nieraz
aktywnie atakują uwagę przechodnia. Bo oczywiście nie zobaczyłabym
rzędu żółtych ryksz, gdyby ich kierowcy nie wołali „madam,
auto!” i wielu innych rzeczy też bym się sama nigdy nie
domyśliła. O kurtuazyjnym „hello, how are you?” już nie
wspominam. Mówiąc krótko, żeby sobie spokojnie pochodzić trzeba
kupić bilet do Zoo. Są nawet śmietniki i ławeczki – udogodnienia spotykane niestety bardzo rzadko.
Skoro już mowa o infrastrukturze, warto wspomnieć o oznaczeniach.
Na poziomie informacyjnym były całkiem niezłe, choć wiele dałoby
się poprawić. Parę razy nie trafiliśmy do zwierząt, które
chcieliśmy zobaczyć, ale też przyznajmy uczciwie, że nie
staraliśmy się za bardzo. Zazwyczaj znaki wiodły nas tam, gdzie
powinny. Osobnej rozrywki dostarczały jednak plansze o charakterze
pedagogicznym, tudzież zakazy. Moi osobiści faworyci to zakaz uryny
na zewnątrz ("urine outside prohibited", uczciwie trzeba
zaznaczyć, że władze parku umożliwiły przestrzeganie tego zakazu
- sporo jest na trasie toalet) i dobrotliwa rada, by uważać na
jelenie, węże itp.
Oczywiście nie udało nam się obejrzeć wszystkiego. Choć spędziliśmy tam prawie cztery godziny i z grubsza obeszliśmy główną trasę, ominęliśmy wiele wiodących w bok dróżek. Nie skorzystaliśmy też z jednej z głównych atrakcji, czyli lwiego safari. Żeby obejrzeć całe wandalurskie Zoo trzeba naprawdę spędzić w nim cały dzień. Jeśli ktoś by się na to zdecydował, gorąco polecam zabranie własnego termosu z herbatą i dużej ilości kanapek, bo niestety na całym tym ogromnym terenie nie ma możliwości kupienia czegoś do
picia i choćby drobnej przekąski. Bar znajduje się
dopiero przy wyjściu, co w pewnym momencie mocno odczuliśmy.
Dobrze, że znajomi wzięli większy zapas wody, niż ja i jeszcze
dali się z niej wydoić...
Podsumowując: Zoo polecam jako ucieczkę z miasta i możliwość
poobcowania z naturą. Lub raczej jako namiastkę tego ostatniego -
nie należy zapominać, że w Tamilnadu są rezerwaty z prawdziwego
zdarzenia i wiele innych miejsc dla miłośników przyrody. Jeśli
ktoś dysponuje ograniczonym czasem, być może nie warto. Za siebie
mogę jednak powiedzieć, że bardzo odpoczęłam psychicznie i była
to miła odmiana.
Cześć,
OdpowiedzUsuńTrafiłam na twojego poprzedniego bloga, dokładnie o książce Sprawiedliwe wyroki sędziego Baogonga. Jestem studentką orientalistyki dlatego tytuł mnie ten przyciągnął. Niestety nie mogę znaleźć w żadnej bibliotece tej książki :) I tu moja mała prośba, czy mogłabyś mi np. zeskanować jeden z tekstów np. księgę III żywiołów, żebym mogła przeczytać, zobaczyć czy warto wydawać pieniążki (których jest malutko stąd ta właśnie moja prośba ;]) Jakbyś dała radę byłabym wdzięczna, możesz pisać do mnie na showdown@interia.pl.
Z góry dzięki :))