czwartek, 26 lipca 2012

Stypendium indyjskie: prolog

Zauważyłam, że wśród stypendystów i innych podróżników o ambicjach poznawczych rozprzestrzenia się na powrót moda na klasyczne blogi-pamiętniki z nutką popularnonaukowego gaworzenia. Pomyślałam więc, że nie będę gorsza. Raz na jakiś czas można zaszaleć i zrobić coś mejnstrimowego. Dzisiejszy wpis nazwałam zaś prologiem, ponieważ wstukuję go jeszcze z Polski i zamierzam powspominać i pozwierzać się, krążąc wokół pytania jak trafiłam do Indii.


Odpowiedź nie jest zbyt zawiła - chyba nie da się iść na kierunek taki jak indologia i traktując go poważnie nie myśleć w ogóle o dłuższym wyjeździe. Stypendium marzyło mi się zawsze, tzn. od podjęcia decyzji o studiowaniu tamilskiego, a sam wyjazd jeszcze wcześniej. Od początku też przerwa między studiami licencjackimi i magisterskimi wydawała mi się najstosowniejszym momentem. Technicznie jednak pomysł był prawie niemożliwy do realizacji i fakt, że siedzę sobie dziś z tytułem licencjata i roczną wizą studencką zawdzięczam w dużej mierze kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności (przede wszystkim temu, że dwa lata z rzędu odbył się nabór do grupy tamilskiej, co zdarza się rzadko, a dzięki czemu po powrocie będę mogła normalnie kontynuować studia).

Właściwie aż trudno uwierzyć, jak wszystko ułożyło się po mojej myśli. Ostatnie miesiące kosztowały mnie sporo nerwów. Już pod koniec drugiego roku wiadomo było, że moje szanse na podjęcie studiów magisterskich zaraz po zdobyciu tytułu licencjata są znikome. Minimalna liczba osób potrzebna do otwarcia grupy językowej to trzy, a nas została dwójka. Tymczasem nasza katedra oficjalnie popiera tylko wyjazdy osób które kończą studia magisterskie. Nie wiadomo do końca jaki wpływ ma takie poparcie na pozytywne rozpatrzenie wniosku. Przede wszystkim jednak ICCR bardzo długo nie kwapił się z odpowiedzią. Wniosek złożyłam w lutym, pod koniec kwietnia zaczęły pojawiać się pierwsze odpowiedzi. Od początku wyjazd znaczył dla mnie zbyt wiele bym miała odwagę poważnie na niego liczyć, choć w głębi serca trzymałam kciuki do ostatniej chwili, a wszystkie inne plany - w zawieszeniu.

O tym, że wyjeżdżam i przez rok będę doskonalić swoje umiejętności i wzbogacać wiedzę u źródeł, dowiedziałam się w jakże szczęśliwy dla mnie piątek trzynastego, niecałe trzy tygodnie przed dniem, który oficjalnie stanowi ostateczny termin mojego zameldowania się na miejscu. Powinnam się cieszyć i się cieszę - dwoje znajomych, którzy aplikowali razem ze mną (z pełnym błogosławieństwem katedry) ciągle nie dostało odpowiedzi.

I starczy tych wyjaśnień, reszta będzie z Tamilnadu. Nie będę publikować zbyt często, bo mam zamiar zaharowywać się do upadłego i być z tego bardzo szczęśliwa. Może czasem wrzucę jakieś zdjęcie. Czas pokaże. Do zobaczenie i życzcie mi szczęścia!