W poprzednim wpisie skupiłam się na święcie Brahmotsawam, a
zwłaszcza na stanowiących jego część procesjach. Dziś
chciałabym napisać nieco więcej o miejscu w którym się to
wszystko odbywało i mojej tam wizycie. Prawdopodobnie będzie
bardziej „pamiętnikowo” niż zwykle.
Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że na święto przybędą dzikie
tłumy, zaproponowałam towarzyszowi wyprawy, byśmy oszczędzili
sobie frustrującego szukania miejsca w przepełnionych pielgrzymami
hotelach Tirupati (zakosztowałam tego przykrego doświadczenia dwa
lata temu, gdy przyjechałam do Tiruććirappali w środku sezonu
ślubnego*) i zamiast tego zanocowali w leżącej obok Reniguncie.
Kiedyś już przez tę miejscowość przejeżdżałam i wiedziałam
dwie rzeczy – po pierwsze kilka razy dziennie zatrzymują się tam
pociągi z Ćennaju i do Ćennaju, więc będzie nam wygodnie tam
dojechać i stamtąd wrócić, po drugie prawie co chwila odjeżdżają
stamtąd autobusy do Tirupati, więc łatwo nam będzie dostać się
do świątyni.
Tak zrobiliśmy i zgodnie z oczekiwaniami (a raczej nadziejami) nie
natrafiliśmy na żadne trudności. Na madraskim dworcu centralnym
bez trudu kupiliśmy bilety, na pociąg nie trzeba było czekać
długo, a że Ćennaj był stacją początkową, spokojnie zajęliśmy
sobie miejsca siedzące. Dworca w Reniguncie prawie nie poznałam, bo
w ciągu dwóch lat, od kiedy byłam tu ostatnim razem, został
rozbudowany do kilkakrotnie większego rozmiaru – w niektórych
krajach kolej się rozwija – ale wysiedliśmy, gdzie trzeba.
Szybko znaleźliśmy przyzwoity pokój tuż przy dworcu, z którego
chcieliśmy wracać i nad głównym przystankiem autobusowym, z
którego mieliśmy uskuteczniać nasze codzienne eskapady. Ponieważ
obydwoje byliśmy w Indiach już ponad dwa miesiące, nawet nie
klęliśmy tak bardzo na rozbrzmiewające całą noc dworcowe
komunikaty i triumfalne trąbienie wjeżdżających na przystanek
autobusów. Pierwszy dzień, jeszcze przed rozpoczęciem święta,
spędziliśmy kręcąc się trochę po cichym, spokojnym i dość
czystym miasteczku (była to atrakcja głównie dla kolegi, który
dotąd za bardzo nie opuszczał Ćennaju), choć i ja zawsze się
piszę na bezcelowe spacery ulicami. Następnego dnia udaliśmy się
na pierwszą procesję.
Właśnie wtedy okazało się, że świątynia nie leży tak zupełnie
w Tirupati. Potrzebowaliśmy przesiąść się w kolejny autobus,
który piął się około godziny malowniczą górską drogą.
Zdjęcie tygodnia to właśnie widok z tejże trasy, a raczej z jej początku. Na miejscu zaś
okazało się, że Tirumala (w wolnym tłumaczeniu „święta góra”)
to nie sama świątynia, lecz całe miasteczko. Oczywiście nieraz
zdarzało mi się widzieć w Indiach wielkie kompleksy świątynne,
wokół których kręciło się życie przynajmniej kilku sąsiednich
ulic, a nieraz prawie całej miejscowości. Pierwsze, co przychodzi
mi do głowy to Rameśwaram i Śrirangam, to samo można też chyba
powiedzieć o starej części Maduraju. Wiele indyjskich miast
zapracowało sobie na miano miast świątynnych, jednak do żadnego
określenie to nie pasuje tak, jak do Tirumali. Mimo iż pełno tam
zupełnie zwyczajnych obiektów, jak restauracje i hotele, ma się
poczucie, że wszystko to jest tak naprawdę częścią kompleksu
świątynnego.
Poczucie to całkiem łatwo jest wytłumaczyć. Świątynia
Wenkateśwary jest niezwykle bogata. Czasem pisze się o niej jako o
najbogatszej świątyni w Indiach, czasem jako o drugiej (ustępującej
pewnemu przybytkowi znajdującemu się w Kerali). Podobno to plasuje
ją w ścisłej czołówce najbogatszych ośrodków kultu na świecie.
Na miejscu pierwszym lub drugim, w zależności od wersji.
Niezależnie od tego, jak naprawdę wygląda jej pozycja w
statystykach i rankingach (które chętnie bym zobaczyła), nie ma
wątpliwości, że przychód świątyni jest ogromny. W związku z
tym w ramach aparatu administracyjnego stanu Andhra Pradeś istnieje
specjalne biuro, do którego należy zarządzanie świątynią. Na
podstawie tego, co widziałam, mogę powiedzieć, że biuro to działa
bardzo sprawnie i efektywnie. Prawdopodobnie właśnie ta doskonała
organizacja i kontrola sprawia, że Tirumalę postrzega się jako
uporządkowaną całość.
Napisałam już, że w Tirumali są restauracje i hotele. Te pierwsze
oczywiście całkowicie wegetariańskie – na terenie miasteczka
obowiązuje całkowity zakaz spożywania mięsa. Raz udaliśmy się
do większego lokalu, z metalowymi stołami i krzesełkami, sporym
wyborem dań południowo- i północnoindyjskich oraz najbardziej
profesjonalnym kelnerem jakiego kiedykolwiek spotkałam w Indiach.
Częściej zaglądaliśmy do lokalnych barów szybkiej obsługi,
gdzie kuchnia znajdowała się od frontu, praktycznie na ulicy, a
wewnątrz były tylko rzędy betonowych ławek (w sumie były to po
prostu murki), na których cisnęli się ludzie z talerzami na
kolanach. Jedliśmy tam danie, które stanowiło główny kulinarny
motyw całej wyprawy – smażony ryż z kalafiorem. Świetny. Drugim
przebojem było masalowe mleko, które można było dostać na
różnych stoiskach, gotowane razem z korzennymi przyprawami w woku o
ponad półmetrowej średnicy.
Na hotele z prawdziwego zdarzenia natrafiliśmy podczas jednego z
wieczornych spacerów pod koniec pobytu. Okazały się leżeć na
północ od świątyni i tworzyć coś w rodzaju bogatszej dzielnicy.
Codziennie zaś widzieliśmy całe alejki połacie czegoś, co
kojarzyło mi się nieodparcie z domkami letniskowymi. Bardzo
schludnymi domkami letniskowymi, przy schludnych uliczkach pośród
drzew. Podlegają one pod administrację świątyni i można (a nawet
należy) rezerwować je ze sporym wyprzedzeniem. Podobno jest ich
kilka różnych klas w różnych przedziałach cenowych, aż do
całkowicie bezpłatnych. Dla tych, którzy nie znaleźli miejsca w
żadnym z nich, pozostawały liczne mandapy, często współczesne, z
blaszanym dachem, pod którymi ludzie układali się do snu jeden
obok drugiego. Rozważaliśmy nawet taki nocleg, trochę dla samego
doświadczenia, a trochę by zdążyć na najwcześniejsze poranne
obrzędy, uniemożliwiła nam to jednak nieco zbyt drastyczna zmiana
pogody.
Z racji tego, że świątynia nie jest w samym Tirupati, jak z
początku myśleliśmy, a Tirumala jest w stanie przenocować ogromne
ilości ludzi, szybko opuściliśmy nasz hotelik w Reniguncie i
znaleźliśmy nocleg w Tirupati. Na początku wydawało nam się, że
nie będzie to konieczne – skoro i tak trzeba tyle jechać
autobusem na górę, to dodatkowy kawałeczek trasy wydawał się nie
robić większej różnicy. Zmieniliśmy jednak zdanie wracając z
pierwszej procesji, gdy okazało się, że o tej godzinie już nie
mamy autobusu. Raz przeboleliśmy taksówkę (ryksza w Madrasie
kosztowała by dwa razy drożej), ale tylko raz.
Jak przy każdej świątyni, można też znaleźć w Tirumali
rozliczne sklepy. Mniej więcej połowa z nich oferowała rozmaite
dewocjonalia, produkty ofiarne i sprzęty potrzebne do domowego
rytuału, połowa zaś tandetne zabawki i inne bibeloty, które mogą
się wydawać trochę nie na miejscu przy świętym przybytku.
Przynajmniej tym, którzy nie pamiętają instytucji odpustów.
Ogólnie mam wrażenie, że asortyment był nieco lepszej jakości
niż zazwyczaj, choć możliwe też, że wzrosła moja tolerancja,
lub opatrzyłam się z tymi stoiskami dość, by nauczyć się
wypatrywać od czasu do czasu coś w miarę nadającego się na
pamiątkę.
Oczywiście jest bardzo wiele budynków związanych bezpośrednio z
działalnością świątyni – najróżniejsze punkty prasadowe,
obsługa specjalnych obrzędów i oczywiście punkty golenia głowy,
z których skorzystała – tak na oko – jedna piąta, może jedna
czwarta przybyłych. Cały długi pawilon postawiono dla pielgrzymów
udających się po darśan. Nic dziwnego – chętnych jest tylu, że
ci, którzy stoją w zwykłej kolejce czekają nawet po pięć
godzin, by na kilka sekund stanąć przed czarnym obliczem
Wenkateśwary. My nie mieliśmy tyle samozaparcia i wykupiliśmy
miejsca w kolejce uprzywilejowanej. Taka możliwość jest właściwie
w każdej świątyni – za dodatkową opłatą można pominąć
kolejkę i zostaje się zaprowadzonym praktycznie bezpośrednio do
głównego przybytku. Często też łączy się to z przywilejem
stanięcia znacznie bliżej posągu bóstwa. W Tirumali kolejka
uprzywilejowana polega na tym, że z kolejką zwykłą miesza się
„dopiero” pod murami świątyni. Żeby podkreślić, jak ogromną
ilość ludzi to oznacza, wspomnę tylko, że jeszcze nigdy nie
zdarzyło mi się widzieć kolejki po darśan, która w ogóle
wychodziłaby poza mury świątyni. Tymczasem myśmy doszli do nich
(przypomnę – stojąc w kolejce uprzywilejowanej) po ponad pół
godzinie czekania. W klimatyzowanym korytarzu. Wielu z was, drodzy
czytelnicy, którzy byliście w Indiach sypiało w pokojach z AC,
jadało w pokojach z AC i podróżowało w wagonach z AC. A kto stał
w świątyni w kolejce AC, hę? Oto prestiż i dostatek Wenkateśwary.
Na trasie pawilonu kolejkowego („Darshan Q center”) znajdowały
się liczne punty depozytowe. Wewnątrz świątyń hinduskich panuje
zakaz robienia zdjęć, choć zazwyczaj ogranicza się to do
wewnętrznego sanktuarium. Rzadko kiedy jednak ktokolwiek fatyguje
się, by odbierać aparaty, po prostu widać, co ludzie robią. W
Tirumali nie da się nawet podejść do świątyni nie tylko z
aparatem, ale z jakimkolwiek elektronicznym urządzeniem. Na początku
kolejki musieliśmy dać się obszukać, zdać komórki i odebrać je
z punktu depozytowego po wyjściu.
Jest też darmowe świątynne muzeum, które może nie powala
bogactwem eksponatów, ale za to oferuje całkiem rzetelną
informację, banki, kilka punktów z książkami świątynnego
wydawnictwa (najciekawsze niestety w telugu) i parki. Dalsze
wyliczanie nie ma sensu, warto jednak podkreślić, że Tirumala jest
naprawdę doskonale utrzymana i czysta. Ludzie wyjątkowo
przestrzegają zakazów plucia, rzucania śmieci na ziemię i
załatwiania fizjologicznych potrzeb poza toaletami. Może się to
wydawać szokujące, ale wszystkie te rzeczy są prawdziwą plagą w
najświętszych nawet miejscach. Inna sprawa, że administracja
świątyni przestrzeganie tych zakazów ułatwia – na ulicach stoją
jakże rzadko w Indiach spotykane kosze, na każdym kroku znaleźć
można czyste publiczne toalety, do których nie miałam żadnych
oporów wejść na boso. Prawie wszędzie można też było znaleźć
punkty z wodą pitną.
Samo Tirupati też jest miejscem czystym i zadbanym (co widać na zdjęciu), a także mogącym
się poszczycić licznymi atrakcjami. Odwiedziliśmy niestety tylko
jedną – świątynię Alamelu, czyli lokalnej małżonki
Wenkateśwary. Tirumali też tak naprawdę nie zwiedziliśmy
porządnie, żeby to zrobić, trzeba by choć raz wejść na górę
na własnych nogach, gdyż po drodze znajduje się wiele ważnych
przybytków. Nie wspominam już o miejscowościach okolicznych.
Wyjeżdżałam bardzo ukontentowana, lecz i z pewnym niedosytem i mam
wielką nadzieję wrócić w te okolice, najchętniej jeszcze w
trakcie tego pobytu w Indiach.
*hindusi
(w każdym razie tamilscy, bo z innymi nie miałam za wiele do
czynienia) są bardzo przywiązani do swojej astrologii, według
której istnieją okresy pomyślne i niepomyślne na wykonywanie
praktycznie każdej czynności. Część zależy od osobistego
horoskopu, część od ogólnych właściwości danych miesięcy, czy
dni tygodnia, a część od pewnych zjawisk astronomicznych (pomyślne
dni wg tych ostatnich wyznaczane są osobno na każdy rok i
zaznaczane w większości ściennych kalendarzy, zwłaszcza
dziennych, ze zrywanymi karteczkami). Jednym z miesiąców dobrych na
zawieranie małżeństw jest tamilski awani, zaczynający się w
połowie sierpnia i kończący w połowie września.