niedziela, 18 listopada 2012

Zdjęcie tygodnia #12 (17 - 23 października): o Tirumali i Tirupati



W poprzednim wpisie skupiłam się na święcie Brahmotsawam, a zwłaszcza na stanowiących jego część procesjach. Dziś chciałabym napisać nieco więcej o miejscu w którym się to wszystko odbywało i mojej tam wizycie. Prawdopodobnie będzie bardziej „pamiętnikowo” niż zwykle.

Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że na święto przybędą dzikie tłumy, zaproponowałam towarzyszowi wyprawy, byśmy oszczędzili sobie frustrującego szukania miejsca w przepełnionych pielgrzymami hotelach Tirupati (zakosztowałam tego przykrego doświadczenia dwa lata temu, gdy przyjechałam do Tiruććirappali w środku sezonu ślubnego*) i zamiast tego zanocowali w leżącej obok Reniguncie. Kiedyś już przez tę miejscowość przejeżdżałam i wiedziałam dwie rzeczy – po pierwsze kilka razy dziennie zatrzymują się tam pociągi z Ćennaju i do Ćennaju, więc będzie nam wygodnie tam dojechać i stamtąd wrócić, po drugie prawie co chwila odjeżdżają stamtąd autobusy do Tirupati, więc łatwo nam będzie dostać się do świątyni.

Tak zrobiliśmy i zgodnie z oczekiwaniami (a raczej nadziejami) nie natrafiliśmy na żadne trudności. Na madraskim dworcu centralnym bez trudu kupiliśmy bilety, na pociąg nie trzeba było czekać długo, a że Ćennaj był stacją początkową, spokojnie zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Dworca w Reniguncie prawie nie poznałam, bo w ciągu dwóch lat, od kiedy byłam tu ostatnim razem, został rozbudowany do kilkakrotnie większego rozmiaru – w niektórych krajach kolej się rozwija – ale wysiedliśmy, gdzie trzeba.

Szybko znaleźliśmy przyzwoity pokój tuż przy dworcu, z którego chcieliśmy wracać i nad głównym przystankiem autobusowym, z którego mieliśmy uskuteczniać nasze codzienne eskapady. Ponieważ obydwoje byliśmy w Indiach już ponad dwa miesiące, nawet nie klęliśmy tak bardzo na rozbrzmiewające całą noc dworcowe komunikaty i triumfalne trąbienie wjeżdżających na przystanek autobusów. Pierwszy dzień, jeszcze przed rozpoczęciem święta, spędziliśmy kręcąc się trochę po cichym, spokojnym i dość czystym miasteczku (była to atrakcja głównie dla kolegi, który dotąd za bardzo nie opuszczał Ćennaju), choć i ja zawsze się piszę na bezcelowe spacery ulicami. Następnego dnia udaliśmy się na pierwszą procesję.

Właśnie wtedy okazało się, że świątynia nie leży tak zupełnie w Tirupati. Potrzebowaliśmy przesiąść się w kolejny autobus, który piął się około godziny malowniczą górską drogą. Zdjęcie tygodnia to właśnie widok z tejże trasy, a raczej z jej początku. Na miejscu zaś okazało się, że Tirumala (w wolnym tłumaczeniu „święta góra”) to nie sama świątynia, lecz całe miasteczko. Oczywiście nieraz zdarzało mi się widzieć w Indiach wielkie kompleksy świątynne, wokół których kręciło się życie przynajmniej kilku sąsiednich ulic, a nieraz prawie całej miejscowości. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to Rameśwaram i Śrirangam, to samo można też chyba powiedzieć o starej części Maduraju. Wiele indyjskich miast zapracowało sobie na miano miast świątynnych, jednak do żadnego określenie to nie pasuje tak, jak do Tirumali. Mimo iż pełno tam zupełnie zwyczajnych obiektów, jak restauracje i hotele, ma się poczucie, że wszystko to jest tak naprawdę częścią kompleksu świątynnego.

Poczucie to całkiem łatwo jest wytłumaczyć. Świątynia Wenkateśwary jest niezwykle bogata. Czasem pisze się o niej jako o najbogatszej świątyni w Indiach, czasem jako o drugiej (ustępującej pewnemu przybytkowi znajdującemu się w Kerali). Podobno to plasuje ją w ścisłej czołówce najbogatszych ośrodków kultu na świecie. Na miejscu pierwszym lub drugim, w zależności od wersji. Niezależnie od tego, jak naprawdę wygląda jej pozycja w statystykach i rankingach (które chętnie bym zobaczyła), nie ma wątpliwości, że przychód świątyni jest ogromny. W związku z tym w ramach aparatu administracyjnego stanu Andhra Pradeś istnieje specjalne biuro, do którego należy zarządzanie świątynią. Na podstawie tego, co widziałam, mogę powiedzieć, że biuro to działa bardzo sprawnie i efektywnie. Prawdopodobnie właśnie ta doskonała organizacja i kontrola sprawia, że Tirumalę postrzega się jako uporządkowaną całość.

Napisałam już, że w Tirumali są restauracje i hotele. Te pierwsze oczywiście całkowicie wegetariańskie – na terenie miasteczka obowiązuje całkowity zakaz spożywania mięsa. Raz udaliśmy się do większego lokalu, z metalowymi stołami i krzesełkami, sporym wyborem dań południowo- i północnoindyjskich oraz najbardziej profesjonalnym kelnerem jakiego kiedykolwiek spotkałam w Indiach. Częściej zaglądaliśmy do lokalnych barów szybkiej obsługi, gdzie kuchnia znajdowała się od frontu, praktycznie na ulicy, a wewnątrz były tylko rzędy betonowych ławek (w sumie były to po prostu murki), na których cisnęli się ludzie z talerzami na kolanach. Jedliśmy tam danie, które stanowiło główny kulinarny motyw całej wyprawy – smażony ryż z kalafiorem. Świetny. Drugim przebojem było masalowe mleko, które można było dostać na różnych stoiskach, gotowane razem z korzennymi przyprawami w woku o ponad półmetrowej średnicy.

Na hotele z prawdziwego zdarzenia natrafiliśmy podczas jednego z wieczornych spacerów pod koniec pobytu. Okazały się leżeć na północ od świątyni i tworzyć coś w rodzaju bogatszej dzielnicy. Codziennie zaś widzieliśmy całe alejki połacie czegoś, co kojarzyło mi się nieodparcie z domkami letniskowymi. Bardzo schludnymi domkami letniskowymi, przy schludnych uliczkach pośród drzew. Podlegają one pod administrację świątyni i można (a nawet należy) rezerwować je ze sporym wyprzedzeniem. Podobno jest ich kilka różnych klas w różnych przedziałach cenowych, aż do całkowicie bezpłatnych. Dla tych, którzy nie znaleźli miejsca w żadnym z nich, pozostawały liczne mandapy, często współczesne, z blaszanym dachem, pod którymi ludzie układali się do snu jeden obok drugiego. Rozważaliśmy nawet taki nocleg, trochę dla samego doświadczenia, a trochę by zdążyć na najwcześniejsze poranne obrzędy, uniemożliwiła nam to jednak nieco zbyt drastyczna zmiana pogody.

Z racji tego, że świątynia nie jest w samym Tirupati, jak z początku myśleliśmy, a Tirumala jest w stanie przenocować ogromne ilości ludzi, szybko opuściliśmy nasz hotelik w Reniguncie i znaleźliśmy nocleg w Tirupati. Na początku wydawało nam się, że nie będzie to konieczne – skoro i tak trzeba tyle jechać autobusem na górę, to dodatkowy kawałeczek trasy wydawał się nie robić większej różnicy. Zmieniliśmy jednak zdanie wracając z pierwszej procesji, gdy okazało się, że o tej godzinie już nie mamy autobusu. Raz przeboleliśmy taksówkę (ryksza w Madrasie kosztowała by dwa razy drożej), ale tylko raz.

Jak przy każdej świątyni, można też znaleźć w Tirumali rozliczne sklepy. Mniej więcej połowa z nich oferowała rozmaite dewocjonalia, produkty ofiarne i sprzęty potrzebne do domowego rytuału, połowa zaś tandetne zabawki i inne bibeloty, które mogą się wydawać trochę nie na miejscu przy świętym przybytku. Przynajmniej tym, którzy nie pamiętają instytucji odpustów. Ogólnie mam wrażenie, że asortyment był nieco lepszej jakości niż zazwyczaj, choć możliwe też, że wzrosła moja tolerancja, lub opatrzyłam się z tymi stoiskami dość, by nauczyć się wypatrywać od czasu do czasu coś w miarę nadającego się na pamiątkę.

Oczywiście jest bardzo wiele budynków związanych bezpośrednio z działalnością świątyni – najróżniejsze punkty prasadowe, obsługa specjalnych obrzędów i oczywiście punkty golenia głowy, z których skorzystała – tak na oko – jedna piąta, może jedna czwarta przybyłych. Cały długi pawilon postawiono dla pielgrzymów udających się po darśan. Nic dziwnego – chętnych jest tylu, że ci, którzy stoją w zwykłej kolejce czekają nawet po pięć godzin, by na kilka sekund stanąć przed czarnym obliczem Wenkateśwary. My nie mieliśmy tyle samozaparcia i wykupiliśmy miejsca w kolejce uprzywilejowanej. Taka możliwość jest właściwie w każdej świątyni – za dodatkową opłatą można pominąć kolejkę i zostaje się zaprowadzonym praktycznie bezpośrednio do głównego przybytku. Często też łączy się to z przywilejem stanięcia znacznie bliżej posągu bóstwa. W Tirumali kolejka uprzywilejowana polega na tym, że z kolejką zwykłą miesza się „dopiero” pod murami świątyni. Żeby podkreślić, jak ogromną ilość ludzi to oznacza, wspomnę tylko, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć kolejki po darśan, która w ogóle wychodziłaby poza mury świątyni. Tymczasem myśmy doszli do nich (przypomnę – stojąc w kolejce uprzywilejowanej) po ponad pół godzinie czekania. W klimatyzowanym korytarzu. Wielu z was, drodzy czytelnicy, którzy byliście w Indiach sypiało w pokojach z AC, jadało w pokojach z AC i podróżowało w wagonach z AC. A kto stał w świątyni w kolejce AC, hę? Oto prestiż i dostatek Wenkateśwary.

Na trasie pawilonu kolejkowego („Darshan Q center”) znajdowały się liczne punty depozytowe. Wewnątrz świątyń hinduskich panuje zakaz robienia zdjęć, choć zazwyczaj ogranicza się to do wewnętrznego sanktuarium. Rzadko kiedy jednak ktokolwiek fatyguje się, by odbierać aparaty, po prostu widać, co ludzie robią. W Tirumali nie da się nawet podejść do świątyni nie tylko z aparatem, ale z jakimkolwiek elektronicznym urządzeniem. Na początku kolejki musieliśmy dać się obszukać, zdać komórki i odebrać je z punktu depozytowego po wyjściu.

Jest też darmowe świątynne muzeum, które może nie powala bogactwem eksponatów, ale za to oferuje całkiem rzetelną informację, banki, kilka punktów z książkami świątynnego wydawnictwa (najciekawsze niestety w telugu) i parki. Dalsze wyliczanie nie ma sensu, warto jednak podkreślić, że Tirumala jest naprawdę doskonale utrzymana i czysta. Ludzie wyjątkowo przestrzegają zakazów plucia, rzucania śmieci na ziemię i załatwiania fizjologicznych potrzeb poza toaletami. Może się to wydawać szokujące, ale wszystkie te rzeczy są prawdziwą plagą w najświętszych nawet miejscach. Inna sprawa, że administracja świątyni przestrzeganie tych zakazów ułatwia – na ulicach stoją jakże rzadko w Indiach spotykane kosze, na każdym kroku znaleźć można czyste publiczne toalety, do których nie miałam żadnych oporów wejść na boso. Prawie wszędzie można też było znaleźć punkty z wodą pitną.

Samo Tirupati też jest miejscem czystym i zadbanym (co widać na zdjęciu), a także mogącym się poszczycić licznymi atrakcjami. Odwiedziliśmy niestety tylko jedną – świątynię Alamelu, czyli lokalnej małżonki Wenkateśwary. Tirumali też tak naprawdę nie zwiedziliśmy porządnie, żeby to zrobić, trzeba by choć raz wejść na górę na własnych nogach, gdyż po drodze znajduje się wiele ważnych przybytków. Nie wspominam już o miejscowościach okolicznych. Wyjeżdżałam bardzo ukontentowana, lecz i z pewnym niedosytem i mam wielką nadzieję wrócić w te okolice, najchętniej jeszcze w trakcie tego pobytu w Indiach.

*hindusi (w każdym razie tamilscy, bo z innymi nie miałam za wiele do czynienia) są bardzo przywiązani do swojej astrologii, według której istnieją okresy pomyślne i niepomyślne na wykonywanie praktycznie każdej czynności. Część zależy od osobistego horoskopu, część od ogólnych właściwości danych miesięcy, czy dni tygodnia, a część od pewnych zjawisk astronomicznych (pomyślne dni wg tych ostatnich wyznaczane są osobno na każdy rok i zaznaczane w większości ściennych kalendarzy, zwłaszcza dziennych, ze zrywanymi karteczkami). Jednym z miesiąców dobrych na zawieranie małżeństw jest tamilski awani, zaczynający się w połowie sierpnia i kończący w połowie września.

piątek, 9 listopada 2012

Zdjęcie tygodnia #11 (10 - 16 października): Tirumala Brahmotsawam



Od piętnastego do dwudziestego czwartego października obchodzone było jedno z najpopularniejszych hinduskich świąt – Nawaratri oraz Widźajadaśami (znane też jako Daśara bądź Dussehra). Święto wiązane jest przede wszystkim z dwoma ważnymi mitologicznymi zwycięstwami – bogini Durgi nad demonem w ciele bawołu oraz Ramy nad Rawaną (o tych dwóch panach było co nieco we wpisie o Rameśwaram). Choć wolny od zajęć był tylko ostatni, kulminacyjny dzień święta, zawsze planowałam w tym terminie jakąś dłuższą pouczającą podróż połączoną z obserwacją (w miarę uczestniczącą) obchodów. Wybór nie był łatwy, bo każda świątynia hinduska żyje w znacznej mierze własnym życiem i nawet ogólne święta obchodzi po swojemu. Kusiło przede wszystkim słynne Nawaratri u madurajskiej Minakszi, ostatecznie jednak zdecydowałam się udać w zupełnie innym kierunku. Okazało się bowiem, że właśnie wtedy mają miejsce najważniejsze doroczne obchody w świątyni, którą powinien odwiedzić każdy miłośnik kultury południowoindyjskiej – Brahmotsawam w świątyni Wenkateśwary w Tirumali.

I tu wypada jeszcze raz zaznaczyć, jak zagmatwane są hinduskie święta i kalendarze. Z początku bowiem wydawało mi się, że tirumalejskie Brahmotsawam to właśnie specyficzne dla tej świątyni obchody Nawaratri. Co prawda słyną z nich raczej miejsca kultu bogiń, ale skoro w Widźajadaśami wplątany jest Rama, to czemu wielka i ważna świątynia wisznuicka nie miałaby hucznie świętować tego wydarzenia? Ale nie, Brahmotsawam to zupełnie inne, odrębne święto, które zupełnie przypadkowo wypadło w tym roku dokładnie w tych samych dniach co Nawaratri. Święta wyznaczane są bowiem z użyciem różnych kalendarzy.

Po pierwsze Widźajadaśami i Nawaratri wyznaczane są według kalendarza sanskryckiego, a obchody Brahmotsawam według tamilskiego. Można ulec wrażeniu, że te dwa kalendarze różnią się tylko nazwami miesięcy, ale tak nie jest. Choć zazwyczaj przeczytamy, że miesiącowi aświna, w którym obchodzone jest Widźajadaśami, odpowiada tamilski ajppasi, nie zaczynają się one tego samego dnia.

Po drugie daty Nawaratri i Widźajadaśami wyznaczana są według systemu tithi, a Brahmotsawam – nakszatr. Nie będę szczegółowo tłumaczyć, czym różnią się te dwa systemy, bo po pierwsze musiałabym sama dodatkowo się dokształcić (powodując kolejne opóźnienia), a po drugie ta wstępna dygresja rozrośnie się do rozmiarów artykułu. Dość powiedzieć, że oba opierają się na cyklu księżycowym. Działa to jak nasza Wielkanoc, obchodzona zaraz po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Z tym, że kalendarz hinduski poza pełnią wyróżnia wiele innych momentów cyklu. Choć niektóre święta obchodzone są w konkretny dzień danego miesiąca, pokaźna większość przypada w dniu wystąpienia w danym miesiącu konkretnego zjawiska astronomicznego. Dlatego ich daty w kolejnych latach mogą różnić się bardzo znacząco.

Dość jednak o tym. Wiemy już, że Brahmotsawam jest odrębnym świętem, które z Nawaratri nie ma nic wspólnego, pora więc napisać nieco o nim.

Jak dowiedziałam się w tirumalskim muzeum, swego czasu obchodzono wiele rodzajów Brahmotsawam; w pewnym momencie nawet jedenaście razy do roku. To, które przetrwało do dzisiaj i które miałam przyjemność oglądać, jest najstarszym z nich. Dla dokładności liczy sobie dokładnie tyle samo lat co chrześcijaństwo w Polsce – dzięki inskrypcjom wiemy, że pierwsze niemitologiczne Brahmotsawam ustanowiła w roku 966 królowa z dynastii Pallawów. Święto trwa dziesięć dni, choć pewne uroczystości mają miejsce dzień przed i dzień po, dlatego czasem można znaleźć informację, że Brahmotsawam trawa dni dziesięć lub jedenaście.

Każdego dnia ma miejsce wiele ciekawych i widowiskowych obrzędów, choć znacznej części zwykły śmiertelnik nie może obejrzeć z bliska, jako że mają miejsce za murami świątyni, lub w innej mandapie, do której nie ma dostępu nikt poza sprawującymi rytuał braminami. Niektóre jednak pozwala podglądać bezpośrednia transmisja na żywo. Jak każda ważna świątynia podczas istotnego święta, Tirumala obstawiona jest kamerami. Wszystko wraz z powtórkami leci na strategicznie rozstawionych telebimach. Część materiału oczywiście pojawi się w publicznych wiadomościach, poza tym istnieje sporo stacji telewizyjnych o religijnym charakterze, które emitują podobne uroczystości w całości (a kiedy nie ma żadnych uroczystości lecą na np. nich pobożne pieśni i kolaż ujęć z różnych świętych miejsc).

Bez żadnych problemów można za to oglądać procesje, które przez niemal cały czas trwania święta odbywają się dwa razy dziennie – o dziewiątej rano i dziewiątej wieczorem – i trwają około dwóch godzin. Można je obejrzeć bez problemu, bo o dziwo znaczną popularnością wśród przybyłych na święto wiernych cieszy się tylko jedna z nich. Zazwyczaj nie odczuwaliśmy tych osławionych tłumów zalewających Tirumalę (podobno w dzień powszedni, bez żadnego święta, świątynie odwiedza dziennie pięćdziesiąt tysięcy pielgrzymów, w święta może to być nawet około miliona). Sektory w czterech otaczających świątynię ulicach świeciły pustkami, nie trzeba było przychodzić jakoś specjalnie wcześniej, bez problemu można było ustawić się tuż przy barierce i robić zdjęcia.

Po części było tak zapewne dlatego, że te sektory w ogóle tam były. Przestronne, z około dziesięcioma szerokimi betonowymi stopniami, na których można było sobie usiąść, lub stanąć, lub – jak to nieraz zdarzyło nam się widzieć – położyć się i przespać w oczekiwaniu na nadejście bóstwa. Trzeba bowiem wiedzieć, że otaczające świątynię cztery ulice zazwyczaj są już częścią miasta, w Tirumali natomiast stanowiły bardzo wyraźnie jeszcze przestrzeń sakralną i przystosowane były do wydarzeń religijnych.

Sama procesja zaczynała się około pół godziny, lub godzinę przed wyruszeniem samego bóstwa ze świątyni. Idą w niej rozmaite grupy artystów, co czyni całe wydarzenie tak atrakcyjnym, zwłaszcza dla turystów. Dominują różnego rodzaju tancerze, tancerki i muzycy, co jakiś czas pojawiają się jednak grupy mitologiczne, tzn. kilka osób przebranych za bohaterów znanych mitów. Najczęstsze były oczywiście motywy wisznuickie, gdyż głównym bóstwem świątyni jest Wenkateśwara, czyli postać Wisznu właśnie. W procesji pojawiał się albo on sam ze swymi dwoma małżonkami, czasem jako Kryszna lub Rama. Bardzo też rzucał się w oczy jego główny wyznawca, czyli ramajanowy (lecz w sumie nie tylko) Hanuman, który – proszę mi wybaczyć bluźniercze porównanie – pełnił rolę mniej więcej taką jak kaczor Donald w wesołym miasteczku. Biegał między grupami artystów, zaczepiał ich, zagadywał pilnujących porządku policjantów i ogólnie budził powszechną wesołość. Pojawiały się też inne, często na demoniczne istoty, zapewne z bardziej ludowych mitów, które odgrywały występy oparte na interakcji z otoczeniem.

Nawiasem mówiąc artyści ogólnie prezentowali dość szerokie spektrum prezentowanych sztuk, od dość klasycznych (choć prawdziwie klasycznych tancerzy nie było zbyt widać, nie licząc małych dziewczynek, które trudno nazwać profesjonalistkami), po bardzo ludowych. Przy każdej procesji repertuar nieco się różnił. Niestety nie udało mi się dowiedzieć, jak takie trupy są wybierane, choć na podstawie wzmianki jednego z rozmówców („wielu tancerzy i muzyków przyjechało z Tamilnadu”) wnioskuję, że nie są to żadne stałe, miejscowe ekipy. Podejrzewam, że odpowiedni urzędnik (lub całe biuro) co roku odejmuje decyzję o zatrudnieniu tych czy innych grup. Ale to zgadula.

Stałym elementem każdej procesji były natomiast zwierzęta – konie, byki i słonie, będące własnością świątyni (jednego dnia włócząc się z kolegą po mieście trafiliśmy na stajnie). Ich pojawienie się zazwyczaj oznaczało, że bóg jest już niedaleko. Kiedy bowiem trasą procesji maszerowali artyści, odpowiedni ruchomy posąg bóstwa (utsawa-murtti) wynoszony był ze świątyni i zabierany do mandapy (choć bardziej zwykły garaż to był, niezbyt zdobiony), gdzie czekała już odpowiednia wahana, czyli wierzchowiec, na którym Wenkateśwara miał być obwożony. Główną bowiem atrakcją tych procesji i powodem, dla którego pofatygowaliśmy się na kilka, były właśnie różnorodne wahany, do tego jeszcze bardzo ładnie wykonane.

Na zdjęciu widać wahanę o wdzięcznej nazwie Pedda Sesza, czyli Duży Wąż. Brała ona udział w pierwszej procesji, czyli pierwszego dnia wieczorem. Jak mam nadzieję widać jest to elegancki wąż z siedmioma głowami, często pojawiający się w wisznuickiej mitologii Sesza. Z tyłu też był bardzo ładny – bardzo dokładnie odwzorowany kaptur kobry z charakterystycznym okularem. Poza tym podczas kolejnych procesji podczas Brahmotsawam za wahany służą mały wąż (Wasuki, z pięcioma głowami), gęś, lew, drzewo er, Garuda, Hanuman, słońce, księżyc, słoń i koń. Poza tym odbywają się procesje na klasycznym powozie świątynnym, w perłowym palankinie, a także z Wisznu pod postacią Mohini oraz Sarwa Bhupali.

Tuż przed Wenkateśwarą na odpowiedniej wahanie maszerowała oczywiście mała armia mantrujących braminów oraz kilka pochodni. Z zapachu wnoszę, że paliwem, którym nasączono nawinięte na niewielkie obręcze pasy materiału było klarowane masło. Powóz poruszał się powoli i co jakiś czas przystawał. Wielu wiernych całkowicie ignorowało część artystyczną i ożywiało się dopiero na ów darśan (zobaczenie bóstwa i przez bóstwo). Taki postój trwał dłuższą chwilę, pozwalając pielgrzymom skandować do woli „Gowinda Gowinda”, a mi i koledze spokojnie zrobić zdjęcia nie rażąc przy tym uczuć religijnych zebranych.

W momencie postoju wahany zaczynano rozdawanie prasady, które trwało jeszcze jakiś czas po tym, jak procesja ruszyła dalej. Były to owoce, rodzynki, daktyle, orzeszki, duże bryłki cukru i ciepłe słodkie mleko z przyprawami. Na jedynej porannej procesji jaką zaliczyliśmy zamiast słodkiego mleka była pikantna ziołowa maślanka. Trudno było ustalić, czy prasada różniła się jakoś z dnia na dzień, bo nie pchaliśmy się przed wiernych i tylko grzecznie braliśmy co zostało opuszczając sektor, czym najczęściej były kawałki cukru i rodzynki. Ktoś zawsze zadbał, byśmy nie wyszli zupełnie bez niczego.

Kiedy wahana i niesiony za nią przypominający wielki namiot daszek (na wypadek deszczu) mijał całkowicie sektor, oznaczało to koniec procesji. Sektor był otwierany i można było sobie wyjść. Wyjść można też było przez większość części artystycznej, dopiero na samą główną procesję policja i inne służby porządkowe wstrzymywały ruch.

Tyle o procesji, o świątyni samej Tirumali jeszcze będzie w następnym wpisie. Jeśli ktoś chce zobaczyć więcej, na moim kanale na YouTube jest kilka filmików z Brahmotsawam