wtorek, 30 października 2012

miesiąc z kinem indyjskim: wrzesień (cz.1)

We wrześniu w końcu dojrzałam do tego, by chodzić do kina na wszystko co grają, co zaowocowało znacznie przyzwoitszym niż w poprzednim miesiącu wynikiem pięciu filmów. Znacznie lepiej by to wyglądało w jednym wpisie, ponieważ jednak zaczęłam się rozpisywać i kokosić, dzielę notkę na pół. Inaczej Bóg jeden wie kiedy moglibyście to przeczytać. Oto więc moje trofea z pierwszej połowy miesiąca:

Muhamudi:


Mysskin to postać dość szczególna pośród młodych tamilskich reżyserów. Dobrze zorientowany w kulturze światowej (nawet jego pseudonim artystyczny to nic innego jak wymyślony przez niego zapis imienia Myszkin z powieści Dostojewskiego), nie miał żadnych problemów ze stworzeniem własnego stylu, który widać i czuć w każdej jego produkcji. Jest to reżyser, który nie wysila się, by być oryginalnym i swobodnie asymiluje do swoich historii elementy bardzo różnego pochodzenia, nie narażając widza na poczucie wtórności i nie zamieniając swoich dzieł w podróbki, czy tępe naśladownictwo czegokolwiek. Co więcej, mimo licznych inspiracji dziełami zagranicznymi, w jego filmach czuć mocno tamilskiego ducha (nie proście mnie jednak bym tłumaczyła to wrażenie, a tym bardziej co to jest "tamilski duch").

W Muhamudim bardzo wyraźnie widać dwa źródła inspiracji - amerykańską popkulturę komiksową (i jej ekranowe wersje) oraz "kopane" kino z Hongkongu. To pierwsze bardziej rzuca się w oczy, głównie z powodu zamaskowanego głównego (super)bohatera spoglądającego z każdego plakatu. Można też doszukiwać się klimatów rodem z Batmana, choć bardziej z tego lekko psychodelicznego burtonowskiego, niż z najnowszych produkcji (inna sprawa, że grający czarny charakter Narain chyba zapatrzył się Ledgera). Jednak w istocie Muhamudi jest znacznie bardziej zobowiązany wobec kina dalekowschodniego. Film dedykowany jest "naszemu mistrzowi Bruce'owi Lee", a żeby widz o tym nie zapomniał, takie właśnie imię nosi główny bohater - Bruce Lee. Elementów fabuły, które fan filmów walki powinien rozpoznać jako swojskie, jest bardzo wiele, o samych walkach nie wspominając.

Przy tym wszystkim pozostaje to film tamilski. Nie powinna dziwić porcja komediowo-masalowego romansu i piosenki w górskich krajobrazach (całkiem niezłe). Jest to też film mysskinowy, zatem można spokojnie liczyć na dobre wykonanie techniczne i ciekawe ujęcia. Ogólnie wielu widzom serwowana mieszanka może wydać się niestrawna, ja jednak przyjęłam ją bardzo pozytywnie. Nie jest to arcydzieło, ale ciekawa pozycja, na której można dobrze się bawić, a akcja rzeczywiście trzyma w napięciu.

Pahan:


Ten film dostałby naprawdę kiepską recenzję, gdyby nie to, że - zupełnie przypadkowo - poszłam na niego drugi raz i zrozumiałam trochę więcej. Niech to będzie dla was przestrogą, żeby moim opiniom nie wierzyć zbyt łatwo, czy w ogóle nie ufać wrażeniom opartym na seansie w przynajmniej częściowo niezrozumiałym języku. Z początku Pahan wydawał mi się bardzo niespójny. Potem jednak okazało się, że film rzeczywiście miał przewodni koncept, a sceny, epizody i motywy, które za pierwszym razem sprawiały wrażenie wmontowanych ni z gruchy ni z pietruchy, jednak coś wnosiły do całości. W ostatecznym rozrachunku film może nie był jakoś wybitnie przekonujący, pewne rozwiązania fabularne są odrobinę naiwne i jednak natura tego dzieła jest nieco epizodyczna (rzecz jakże typowa dla kina tamilskiego i chyba jedna z najtrudniejszych do zaakceptowania dla zachodniego widza), ale ma w sobie coś i można go polecić. A przynajmniej zachęcić, by dać mu szansę.

Film opowiada historię chłopca i jego rowerka. Chłopiec bardzo kocha swój rowerek i w sumie nic dziwnego - to w znacznej mierze dzięki niemu rodzice chłopca biorą ślub, on jest obecny przy jego narodzinach i za jego sprawą chłopiec odkrywa w sobie pokłady przedsiębiorczości. Gdy jednak chłopiec dorasta, okazuje się, że poza rowerkiem i pieniędzmi nie za wiele go obchodzi. Jego życiem kieruje jedna ambicja - wzbogacić się. Z początku film serwuje nam całkiem znośną mieszankę komediową w postaci kilku kolejnych prób zbicia fortuny. Potem jednak mamy możliwość poważnie się zastanowić, co właściwie myślimy o głównym bohaterze, gdy dochodzi on do wniosku, że najlepszym sposobem na ustawienie się w życiu jest ożenienie się z bogatą dziewczyną. Ten wątek wypełnia większość filmu i choć bywa nieco przesłodzony, to ma kilka ciekawych rozwiązań.

Aktorsko Pahan wypada zupełnie przyzwoicie. Dużo dobrego zrobiło filmowi to, że głównemu bohaterowi towarzyszy dwójka komików znanych, ale młodszej generacji - Parotta Suri i Black Pandi. Dla osób niewtajemniczonych: w kinie południowoindyjskim komicy-gwiazdorzy potrafią naprawdę stawać człowiekowi ością w gardle. W Pahanie kimś takim częściowo jest Kowej Sarala, grająca matkę głównego bohatera, ale naprawdę mogło być gorzej. Całkiem sympatyczna była też główna bohaterka, choć bywały cięższe momenty. Srikant natomiast, którego miałam okazję oglądać na ekranie po raz pierwszy, chyba bardzo mocno zapatrzył się w Shahrukha Khana, bo wiele jego manieryzmów opanował do perfekcji. A że jest pewne podobieństwo w linii brwi i ust wrażenie deja vu było dość silne. Straszliwie mnie to drażniło, ale dla niektórych na pewno może to być spora zachęta (hej! znacznie młodszy i przystojniejszy Shahrukh Khan!).

niedziela, 28 października 2012

Zdjęcie tygodnia #10 (3 - 9 października): co było, a nie jest...



Było sobie kiedyś miasto. Leżało około dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od Rameśwaram, na wąskim cyplu wysuniętym w stronę dzisiejszej Sri Lanki. Nie było bardzo duże, ale miało wszystko, co w mieście być powinno – sklepy, pocztę, szkołę, stację kolejową, port, w którym zatrzymywały się między innymi promy z Cejlonu, i inne temu podobne instytucje. Miasto nie było też jak na indyjskie standardy bardzo ludne, ale ludzi zawsze było w nim dużo. Było to bowiem ważne centrum pielgrzymkowe, niektórzy twierdzą nawet, że równie ważne, jak samo Rameśwaram. Możliwe, że jest to choć częściowo prawda – do tamtejszej stacji biegła osobna linia kolejowa z lądu, a nie tylko przedłużenie połączenia do Rameśwaram.

Miasto nazywało się Dhanuszkodi. Było i już go nie ma. W grudniu 1964 w wybrzeże południowych Indii i północną część Sri Lanki uderzył potężny cyklon. Największe straty były właśnie na leżącej pomiędzy nimi wyspie, na której znajduje się Rameśwaram. Zginęło wiele osób, z czego znaczną część stanowili pielgrzymi. Stu pięćdziesięciu straciło życie, gdy cyklon przewrócił pociąg jadący do Dhnuszkodi. Trudno powiedzieć na ile ich szanse na przeżycie były by lepsze, gdyby rozszalały żywioł zastał ich u celu podróży. Tego dnia bowiem miasto Dhanuszkodi przestało istnieć. Już od dawna wygląda właśnie tak, jak na dzisiejszym zdjęciu. Kilka pustych skorup niegdysiejszych budynków.

Pokaźną część zeszłego roku akademickiego spędziłam – jak na studenta trzeciego roku przystało – na pisaniu licencjatu. Ponieważ pisanie, to głównie czytanie, a licencjat był o mitycznym zatopionym lądzie, poznałam wiele tamilskich opowieści o potopach, zarówno mitycznych jak i historycznych. Jedna z tych pierwszych, jak może pamiętacie, zachęciła mnie do odwiedzin w Sirhali. Jedna z tych drugich skierowała moją uwagę na Dhanuszkodi. Odkąd, już prawie rok temu, zapoznałam się z przytoczoną powyżej historią, chciałam zobaczyć to miejsce na własne oczy. O miastach ulegających zagładzie w jedną noc łatwo się czyta (i nie najgorzej pisze) i równie łatwo to sobie wyobraża (w końcu powieści przygodowe i fantastyka stawiają przed wyobraźnią większe wyzwania), ale znacznie trudniej w pełni sobie uświadomić, że coś takiego miało miejsce w rzeczywistości. Chciałam więc się przekonać na własne oczy, że z Dhanuszkodi rzeczywiście nic nie zostało.

Spod świątyni w Rameśwaram co jakieś pół godziny, lub nawet nieco częściej, rusza autobus numer trzy. Napis tamilskim pismem na tabliczce na przedniej szybie głosi, iż końcowym przystankiem jest Dhanuszkodi, w istocie jednak trasa kończy się dobrych kilka kilometrów przed zniszczonym miastem. Podobno jeszcze przez kilka lat po cyklonie podejmowane były starania, by zachować choć prowadzącą do Dhanuszkodi szosę w przyzwoitym stanie, w końcu jednak się poddano. Konserwacja i ciągłe usuwanie przynoszonego przez silny morski wiatr piasku z drogi donikąd uznano najwyraźniej za przedsięwzięcie, na które nie warto wydawać pieniędzy. Najprawdopodobniej całkowicie słusznie.

Autobus dojeżdża więc do punktu, w którym kończy się dobra asfaltowa droga. Znajduje się tam osada rybacka i kilka straganów oferujących przejezdnym turystom podstawowe napoje i przekąski oraz muszle, perły i wyroby z jednych i drugich. Te ostatnie w większości dość tandetne, ale daje się coś wybrać. Przyznam, że gdy pierwszy raz wyruszyłam do Dhanuszkodi, dojechałam tylko do tego punktu. Trasa i ten przystanek dostarczyły mi tylu wrażeń, że czułam, iż najlepiej będzie wrócić do hotelu i to przetrawić i dopiero następnego dnia zwiedzać dalej. Tym, co tak mnie nasyciło i niemal przeciążyło poznawczo był... nadmorski krajobraz. Już kiedy autobus zbliżał się do przedmieść Rameśwaram mogłam podziwiać jego uroki. Muszę tu zaznaczyć, że choć byłam w wielu tamilskich miejscowościach leżących na brzegu morza, nigdy wcześniej nie widziałam w Indiach takich widoków. Nawet chatki z palmowych liści wyglądały po prostu skromnie i malowniczo, a nie biednie, jak te z dachami ze starych billboardów. Które głównie zaśmiecają krajobraz.

Kupiłam więc sobie kilka kawałków zielonego mango z solą i chilli, spożyłam je nieśpiesznie stojąc twarzą do hipnotyzującego ogromu wody, nieba i piasku, kontemplując urodę fal oraz piany morskiej, następnie pozwoliłam sobie na studium zachowań małych krabów, które zakopywały się w piasku zostawiając po sobie niewielkie dziurki, po czym wróciłam do hotelu.

Następnego dnia złapałam ten sam autobus i dojechałam do znajomego już przystanku. Stamtąd za zawrotną, ale przynajmniej ustaloną z góry, cenę stu rupii można pojechać terenowym mini-vanem na sam koniec cypla i z powrotem. Zawrotną, bo choć po przeliczeniu na złotówki to niecałe dziesięć złotych, w Indiach za taką sumę można przebyć autobusem lub pociągiem niemałą odległość. Dla przewoźnika jest to prawdopodobnie złoty interes, zwłaszcza że do jednego pojazdu wpycha się tyle osób, ile tylko się da, co czyni komfort dość wątpliwym. Zwłaszcza, że jedzie się po piachu.

Za oknem śmigały kolejne rybackie wioski, ciekawe drobiazgi jak ozdobiony kwiatami kamienny lingam i Nandin w samym środku niczego, a w końcu sypiące się pozostałości dworca kolejowego w Dhanuszkodi. Kiedy kierowca zatrzymał się dopiero na samym końcu cypla, by turyści mogli popatrzeć sobie na koniec tej części Indii, poważnie się zastanawiałam, czy nie wracać na piechotę. Bo jeśli droga powrotna będzie wyglądała tak samo, to ja dziękuję za takie coś. Na szczęście postanowiłam sprawdzić i w razie gdyby moje obawy się sprawdziły rozważyć możliwość wynajęcia dżipa w Rameśwaram. Wydatek został mi oszczędzony. W drodze powrotnej busik zatrzymał się na dziesięć minut w Dhanuszkodi. Wystarczająco krótko, by uznać, że całe przedsięwzięcie jest beznadziejne i zdążyć tylko pośpiesznie brnąc w piachu dojść do brzegu i z powrotem, ale dość długo, by stwierdzić, że no trudno, wystarczy i nie wydawać kasy na prywatne ekskursje.

Co dalej, nie ma się co rozpisywać. Zdjęcie chyba mówi za siebie. Widoki w każdą stronę były podobne, z wyjątkiem kilku kolejnych palmowych daszków, pod którymi znajdowały się stoiska z muszlami. Zastanawiałam się, czy Dhanuszkodi rzeczywiście zostało tak doszczętnie zniszczone. Teraz wiem, że to naprawdę pusta plaża, z której wystaje kilka szybko wietrzejących ruin. Niestety mój umysł jest równie daleki od ogarnięcia tego faktu, jak był przed przyjazdem tutaj. Teraz bowiem nie potrafię zupełnie pojąć, że to miejsce mogło rzeczywiście być tym ruchliwym miastem z opisów...

środa, 17 października 2012

Zdjęcie tygodnia #9 (26 września - 2 października): Rameśwara tirtta snanam



Pewnego poniedziałku, gdy przyszłam na zajęcia, zastałam pusty wydział. Wraz z dwoma równie zdezorientowanymi jak ja osobami udałam się do dziekanatu, gdzie poinformowano nas, że przez najbliższe dwa tygodnie mamy wolne. Nikt nie rozumiał skąd te nagłe ferie (potem okazało się, że przyczyną były strajki w sprawie planów budowy elektrowni atomowej na południu Tamilnadu), szybko jednak doszłam do wniosku, że zamiast zaglądać darowanemu koniowi w zęby, lepiej zaplanować ten wolny czas. Tak powstał pomysł wyjazdu do Rameśwaram.

Rameśwaram leży ponad 400 kilometrów na południe od mojego Ćidambaram, na stosunkowo niewielkiej wyspie pomiędzy Indiami i Sri Lanką (aczkolwiek bez szaleństw – od lądu indyjskiego dzielą ją niecałe trzy kilometry, które można już od wielu dziesięcioleci przebyć mostem). Wyspa ta pochwalić się może kilkoma atrakcjami, jednak najważniejszą (i najsłynniejszą) z nich jest leżące na wschodnim brzegu, twarzą do oceanu Rameśwaram i jego wspaniała świątynia. Ona właśnie jest bohaterem dzisiejszego wpisu.

Ten piękny przybytek, wraz z wieloma rozsianymi po całej wyspie, podlegającymi mu mniejszymi świątyniami, kapliczkami, sadzawkami i studniami, jest szczególnie silnie związany z historią opisaną w jednym z klasycznych indyjskich eposów – Ramajanie. Stąd właśnie główny bohater, książę Rama, wraz ze swym bratem i sprzymierzoną armią małp (a wśród nich swoim największym czcicielem – Hanumanem) miał wyruszyć na Lankę, położone na wyspie królestwo, by stoczyć stanowiącą kulminację eposu bitwę i odzyskać swoją porwaną żonę. Tu także miał po zwycięskiej kampanii powrócić i stąd udać się w podróż powrotną do własnego królestwa.

Niektórych może jednak zaskoczyć fakt, że mimo iż na każdym kroku natrafiamy na bohaterów Ramajany, bóstwem, które zobaczymy (jeśli nam się uda) w głównym przybytku świątyni, jest Śiwa. Choć wisznuicki (Rama uznawany jest za wcielenie Wisznu) i śiwaicki hinduizm spotykają się dość często i mitów, w których występują oba bóstwa jest wiele, nie należy zapominać, że są to w praktyce dwa odrębne wyznania. Jeśli jednak wiemy, że istnieją śiwaickie wersje Ramajany (nie różniące się szczególnie fabułą od innych), porządek świątyni w Rameśwaram przestaje być taki niezwykły.

Centralnym wydarzeniem, wokół którego świątynia jest zorganizowana, są obrzędy przebłagalne, które Rama odprawił po powrocie z Lanki. Porwanie i uwięzienie cudzej żony może być uznane za dobry powód do wypowiedzenia komuś wojny i uśmiercenia go, jeśli jednak porywacz jest braminem, a szukający sprawiedliwej zemsty mąż nie, sprawa odrobinę się komplikuje. Zabójstwo bramina jest bowiem ciężkim grzechem zupełnie niezależnie od okoliczności. Dlatego właśnie Rama powrócił z Lanki co prawda z małżonką (nie trafiłam w Rameśwaram na żadne upamiętnienie dość kontrowersyjnego epizodu z próbą ogniową, czy czegokolwiek innego mogącego rzucać cień na idealny i szczęśliwy związek Ramy i Sity), ale i ze skazą wymagającą szczególnego oczyszczenia.

Tu właśnie pojawia się Śiwa, jako ten, do którego zanosi się przebłagalne modły. Świątynna mitologia skupia się na tym akcie, a na jego pamiątkę Rameśwaram oferuje każdemu wiernemu zmycie wszystkich grzechów. Oczywiście oczyszczenie uzyskać można właściwie w każdej innej świątyni, jednak w Rameśwaram idea ta jest szczególnie obecna. Niezwykle spektakularne jest też samo zmywanie grzechów, jak widać na zdjęciu całkiem fizyczne i wyjątkowo mało symboliczne. Coś, co też zobaczyć można wszędzie (tzn. normalne jest kąpanie się w świątynnych sadzawkach), ale chyba nigdzie (a przynajmniej w niewielu miejscach) na taką skalę.

W Rameśwaram po prostu wypada zmyć swe grzechy zanim stanie się przed bóstwem. Źródeł wody*, którą się to robi, jest dwadzieścia dwa. Są ponumerowane i należy odwiedzić je w odpowiedniej kolejności. Pierwszym jest ocean, od którego brzegu do świątyni jest zaledwie kilkaset metrów. Ludzie zanurzają się w nim kilkakrotnie i ociekając wodą zmierzają ku wschodniemu wejściu. Jeśli kolejka jest długa, może nawet trochę podeschną, ale nie na długo.

Źródłami na terenie świątyni są głównie studnie, dokładnie takie, jak ta na zdjęciu. Mężczyźni w białych ubraniach to pracownicy świątyni (bardzo żałuję, że nie miałam okazji dowiedzieć się o nich więcej). Stoją przy każdym źródle, czerpią wodę i polewają nią wiernych. Nie kropią, tylko szczodrze polewają, całe wiaderko na głowę. Jednym źródłem jest świątynna sadzawka, lecz nie wchodzi się do niej. Podchodzi się do lekko wysuniętego nad wodę tarasu, z którego świątynnicy spuszczają wiadra jak do studni.

Efekt jest taki, że wszyscy wierni w świątyni dosłownie ociekają wodą. Woda jest wszędzie na posadzce; po raz pierwszy w życiu nie wyszłam z hinduskiej świątyni z brudnymi od kurzu i pyłu nogami. Trzeba też wspomnieć, że świątynia w Rameśwaram słynie z długich korytarzy z pięknie rzeźbionymi kolumnami. Grupki ludzi w całkowicie mokrych ubraniach przemykające tymi korytarzami od studni do studni robią niesamowite wrażenie. Człowiek czuje się, jakby trafił do jakiejś niezwykłej, antycznej szatni basenowej. Nawet pogłos jest podobny.

Przed obliczem bóstwa jednak ociekając wodą stawać nie można. Zatem przy wejściu do głównego przybytku i w kilku innych punktach stoją prowizoryczne szatnie, gdzie można zmienić ubranie na suche. Szatnie te, zwykłe budki z białych płacht plastiku na aluminiowym stelażu, też wyglądają wśród kunsztownej rzeźby dość osobliwie. Nawiasem mówiąc nie zawsze są to osobne budki, czasem jest tylko ścianka osłaniająca przebierających przed płcią przeciwną, ale zmuszająca do striptizu przed własną.

Na sam koniec jeszcze kilka dodatkowych słów wyjaśnienia – studnie i sadzawka na terenie świątyni nie są jedynymi. Podobnych źródeł wody powiązanych z mitologią świątynną jest na całej wyspie jeszcze kilkadziesiąt, choć wiele z nich bardzo trudno jest znaleźć, a znaczna część jest po prostu strasznie zapuszczona. Niektóre są na terenach innych świątyń, które podlegają pod główną Rameśwaramską.

*sanskryckie słowo tirtha (stamilizowane jako tirttam) tłumaczy się najczęściej jako bród, ale w przestrzeni religijnej może to być właśnie studnia. Dlatego w notce używam terminu źródło wody i uchylam się konformistycznie przed dalszymi wyjaśnieniami. Indolodzy wiedzą, lub sprawdzą, reszcie wiele nowego t do życia nie wniesie. Snanam to także stamilizowany termin sanskrycki i oznacza kąpiel. Zatem tytułowe "Rameśwara tirtta snanam" to "kąpiel w rameśwaramskich tithach".

czwartek, 11 października 2012

Zdjęcie tygodnia #8 (19 - 25 września): śladami bhakti - Sirhali



Miałam kilka dobrych powodów, by odwiedzić Sirhali. Pierwszym z nich jest to, że ono po prostu tu jest – około dwadzieścia kilometrów od Ćidambaram, nieco ponad pół godzinki autobusem, który odchodzi praktycznie co chwilę. W sam raz na krótką wycieczkę, dla której ani nie trzeba zrywać się z zajęć, ani wydawać pieniędzy na nocleg. Można spokojnie podjechać w weekend i jeszcze zostanie mnóstwo czasu na zwykłe leniuchowanie. Na dobrą sprawę dało by się nawet wybrać tam po lekcjach i wrócić na wczesną kolację, aczkolwiek jeszcze nie osiągnęłam poziomu aklimatyzacji pozwalającego na tak wielką aktywność (inna sprawa, że w ogóle nie jestem jakoś szczególnie aktywna z natury).

Zatem pojechałam tam, bo trwa semestr i nie ma za bardzo czasu na dalsze wojaże, mi też nie chciało się za bardzo nic robić, ale przesiedzenia całego weekendu w pokoju (no dobra, i w kinie) bym sobie nie darowała. Mam zresztą całą długą listę takich miejsc na krótkie wycieczki. W związku z czym wypada się wytłumaczyć, dlaczego właśnie Sirhali poszło na pierwszy ogień.

Pierwszy raz w pełni świadomie zarejestrowałam nazwę tej miejscowości podczas lektury fenomenalnej książki profesora Davida Schulmana Tamil Temple Myths, a konkretnie przy starannym studiowaniu rozdziału o mitach związanych z potopem, który był mi potrzebny do licencjatu. Historia opisana w tala-puranie (utworze opisującym mitologiczną historię świątyni, sans. sthala-purana) z Sirhali została tam przytoczona jako jeden z kilku przykładów na realizację powszechnego modelu historii, w której świątynia przetrwała wielki kończący świat potop, po czym stała się miejscem, z którego rozpoczyna się nowy akt stworzenia. W mitach tych ważną rolę odgrywa coś, co przetrwało potop. Często są to wedy i inne święte teksty, czasem też w świątyni schronienia szukają bogowie. Historia z Sirhali zwróciła moją uwagę, gdyż tam pod opiekę Śiwy na czas potopu oddają się sześćdziesiąt cztery sztuki*. A także tym, że bardzo wyraźnie pojawia się tam motyw łódki, od której zresztą pochodzi imię jednego z głównych wizerunków Śiwy w świątyni – Tonijappar.

To mój kolejny powód – chciałam zobaczyć świątynię Śiwy na łódce. Przede wszystkim jednak Sirhali zajmuje szczególne miejsce w kulturze tamilskiej ze względu na związek z wczesnym ruchem bhakti – stąd tytuł dzisiejszego wpisu.

Krótkie wyjaśnienie dla nieindologów: bhakti to forma religijności, której centralnymi elementami są żarliwa pobożność, całkowite oddanie bóstwu i pełna zależność od jego łaski. W łonie samego hinduizmu postawa ta przeciwstawiała się bardzo mechanicznemu rytualizmowi, a także sztywnemu już wtedy porządkowi społecznemu. Historie bhakti często mówią o tym, jak to bogu szczególnie miłe okazuje się spontaniczne, z pozoru nawet bluźniercze zachowanie, ponieważ sprawcą kierowała szczera miłość i chęć służenia. W dużym przybliżeniu jest to ideologia wdowiego grosza – liczy się nie obiektywna wartość ofiary, lecz jej subiektywna wartość dla ofiarnika.

Bhakti jako ruch religijny narodziło się właśnie na samym południu Indii, gdzie odegrało rolę hinduskiej kontrreformacji – odciągnęło wiernych od dominujących wówczas buddyzmu i dźinizmu. Jego szczególnie prominentnymi postaciami byli wędrowni poeci, którzy swoje żarliwe uczucia ubrali w piękną tamilszczyznę. Ich twórczość stała się podstawą dwóch kanonów religijnych – wisznuickiego i śiwaickiego.

Sirhali związane jest z jednym z najważniejszych z owych poetów i w ogóle jednym z najważniejszych poetów w historii tamilskiej literatury – Tiruńana Sambandarem. Tu właśnie się narodził i tu jako malutkie dziecko (trzyletnie, jeśli pamięć nie myli) miał zostać napojony przez Parwati mlekiem wiedzy, pod którego wpływem natychmiast zaczął tworzyć swoje słynne hymny i wyruszył na pielgrzymkę.

Sambandar był poetą śiwaickim. Jednak Sirhali znajdziemy i na mapie wisznuickich miejsc pielgrzymkowych. Tutejszą oraz jedenaście okolicznych świątyń sławił inny ważny poeta bhakti – Tirumangej. Na marginesie, według tradycji miał tu przybyć właśnie na zaproszenie Sambandara, który chciał się z nim zmierzyć w debacie (czy też konkursie poetyckim). Wydarzenia tego nie znajdziemy jednak w bibliografii (hagiografii) śiwaity, gdyż dla tego zwycięzcy wielu potyczek z buddystami i dźinistami Tirumangej miał się okazać przeciwnikiem zbyt trudnym. Nie będę jednak wchodzić głębiej w interpretację tego wydarzenia. Może poeci nigdy się nie spotkali, a epizod stworzyli wisznuici w celu nobilitacji swojego świętego, a może nie było żadnego konkursu, tylko przyjacielska wizyta? W końcu wisznuici i śiwaici nie rywalizowali w tym okresie ze sobą tak bardzo, kiedy poważniejszym problemem był wspólny wróg – dźiniści i buddyści?

W tygodniu, którego dotyczy ta na notka nie udało mi się odwiedzić świątyni wiszuickiej. Może będzie to temat na inny wpis. Obejrzałam sobie za to spokojnie przybytek śiwaicki, z którego właśnie pochodzi dzisiejsze zdjęcie. Spokojnie, ale też nie tak dokładnie,więc pewnie i tam jeszcze wrócę. Zwłaszcza, że to tak niedaleko.

Najciekawszym elementem świątyni jest to, że ma ona piętrowy główny przybytek, zaś na każdym z trzech poziomów znajduje się inna postać Śiwy. Podobno jest kilka takich kilkupoziomowych świątyń w Tamilnadu, jednak żadnej nie widziałam.

Na samym dole znajduje się Brahmapuriśwarar, Śiwa pod postacią lingi. Wierzy się, że jest to swajambhulinga, czy linga, która powstała, czy też objawiła się sama z siebie. Na pierwszym piętrze zobaczyć można Tonijappara, czyli Śiwę będącego bohaterem przytoczonej już historii o powodzi. Podobno taras ma mieć kształt łódki, ale jakoś umknęło to mojej uwadze. Trudno za to nie zauważyć, że obok wysokiego posągu Śiwy stoi w przybytku niewiele niższa Parwati – rzecz nie tak znowu częsta.

Na najwyższym poziomie znajduje się Sattejnadar, czyli Śiwa, który pod postacią myśliwego miał przywołać do porządku Wisznu, gdy ten wpadł w nadmierną pychę po jednym ze swoich dokonań (konkretnie chodziło o epizod z królem Balim i trzema krokami). Tego wizerunku nie udało mi się zobaczyć, bo kiedy przyszłam do świątyni akurat nie było prądu, a Sattejnadar umieszczony jest ponad głowami pielgrzymów i zwiedzających, a przez małe okienko, niższe niż posąg, nie wpadają promienie słońca. Przy braku elektrycznego oświetlenia widać było tylko stopy bóstwa oświetlone płomieniem małej lampki. Nie ukrywam, że miało to swój urok. Sporą atrakcją była też dla mnie możliwość spojrzenia na kompleks świątynny z góry.

No i na koniec jest na terenie świątyni osobny przybytek poświęcony Tiruńana Sambandarowi. Nie jakaś kapliczka, ale prawdziwy przybytek, normalna oddzielna świątynia z własnym murem i mandapami. Ona to zresztą widnieje właśnie na zdjęciu tygodnia jako dobry przykład południowoindyjskiej architektury świątynnej. Sam piętrowy przybytek Śiwy nie jest, muszę przyznać, tak estetyczny. Jak każdą świątynię, tę w Sirhali wiele razy przebudowywano i w tym wypadku nadało to jej troszkę charakteru małej wieży Babel. Co nie zmienia faktu, że zobaczyć ją warto.

*sześćdziesiąt cztery to jedna z bardzo lubianych przez kulturę indyjską liczb, stąd bardzo wiele list ma dokładnie sześćdziesiąt cztery pozycje. Może to tworzyć złudzenie, że chodzi o jedną, konkretną listę, w rzeczywistości jednak jest ich bardzo wiele i nieraz rozbieżności są bardzo duże. Wiadomo więc, że sztuk jest sześćdziesiąt cztery, ale jakie to sztuki/umiejętności konkretnie, to już inna sprawa.

wtorek, 2 października 2012

Zdjęcie tygodnia #7 (12 - 18 września): chwila wytchnienia


 O stypendium indyjskie starałam się wraz z dwójką przyjaciół ze studiów. Mnie los (w postaci indyjskich urzędników) zawiódł do Ćidambaram, oni wylądowali w Ćennaju. To zdecydowanie przyspieszyło moje odwiedziny w tym mieście, a także wpłynęło na plany spędzania tam czasu. Gdybym była sama, ustaliłabym sobie zapewne bardziej edukacyjny program zwiedzania – zabytki, świątynie itp. Może nawet w końcu by się udało, bo byłam w Ćennaju już dwa razy i jak dotąd nie mam zbyt wielkich osiągnięć... Ale ze znajomymi, jak ja cierpiącymi ciągle katusze aklimatyzacji, miałam ochotę na coś zdecydowanie bardziej relaksującego i rozrywkowego. Tak pojawił się pomysł – chodźmy do Zoo!

W Ćennaju i bliskiej okolicy są dwa ogrody zoologiczne – w leżącym na obrzeżach miasta Kindi (tudzież Gindi, ang. Guindy) i w Wandalurze (ang. Vandalur), nieco dalej na południowy zachód. Poza tym na pewno znalazł by się jeszcze jakiś krokodyli, ptasi lub wężowy park, których jest w Tamilnadu całkiem sporo, ale tak wyspecjalizowane miejsca nas chwilowo nie interesowały. Kindi w końcu też odpadło, bo z informacji wynikało, że nie mają dzikich kotów (choć były przejażdżki na słoniu!), zatem padło na Wandalur.

Jak twierdzi ciocia Wikipedia, zaliczyliśmy ważną atrakcję. Wg podanych na (bardzo obszernej) angielskiej stronie informacji wandalurskie Zoo jest największym publicznym ogrodem zoologicznym w Indiach i jednocześnie, jako założone w 1855. roku, może pochwalić się palmą pierwszeństwa w skali kraju. Naturalnie jego wiek nie miał dla nas w praktyce wielkiego znaczenia. Za to rozmiar nęcił i onieśmielał. W ostatecznym rozrachunku wandalurskie Zoo pod wieloma względami mnie zaskoczyło i gdybym była w gorszym humorze lub towarzystwie, prawdopodobnie można by to nazwać rozczarowaniem. Nie zabrakło jednak niespodzianek bardzo pozytywnych i koniec końców uważam, że była to dobra decyzja i bardzo przyjemnie spędzony czas.

Podstawowym zaskoczeniem było to, że Wandalur przypomina znacznie bardziej park przyrody, a miejscami nawet rezerwat, niż znane mi z Polski ogrody zoologiczne, gdzie na niedużej przestrzeni można zobaczyć wiele egzotycznych stworzeń z całego świata. Z początku zareagowałam na to jak typowy zepsuty Europejczyk żądny własnej rozrywki, a nieczuły na krzywdę stworzeń, których kosztem miałaby ona być dostarczona. Co to za Zoo, pomyślałam sobie, jak trzeba zasuwać czasem kilkaset metrów od jednej zagrody z burym jelonkiem do drugiej, a on jeszcze drań się schował w krzakach, zamiast stać przy barierce i pozować do zdjęcia. Na szczęście chyba zostało we mnie jeszcze trochę serca, bo ostatecznie indyjski system podoba mi się bardziej.

W Wandalurze jest całkiem sporo klatek i betonowych wybiegów, jednak pokaźną ilość zwierząt można zobaczyć praktycznie w ich naturalnym środowisku. Zwłaszcza, że znajdują się tam niemal wyłącznie okazy fauny indyjskiej, a zwierzęta pochodzące z innych krajów należą chyba wszystkie do tej samej strefy klimatycznej, zatem owego naturalnego środowiska nie trzeba było jakoś pieczołowicie rekonstruować. Z tego, co udało nam się obejrzeć chyba największe wrażenie zrobił na mnie teren z ptakami wodnymi widoczny na zdjęciu. Ptaków nie było może jakoś rewelacyjnie widać, no ale czy ten widok sam w sobie nie jest przyjemny?

I tu doszłam do tego, co okazało się główną atrakcją parku. Wcale nie zwierzęta – ostatecznie wiem jak wygląda tygrys lub słoń – lecz zieleń, cisza, świeże powietrze i możliwość pospacerowania. Każdy kto był w Indiach choć raz wie, jak rzadko spotykane są to tu luksusy. Agni na swym blogu niedawno pisała bardzo trafnie o wszechobecnym hałasie. Mam nieraz wrażenie, że Indusi nawet nie starają się być cicho, bo nie przychodzi im do głowy, że to może komukolwiek przeszkadzać. Tymczasem w Zoo, poza zwykłym gwarem ludzkich głosów w głównej alejce, było naprawdę cicho. Parę razy zawędrowaliśmy gdzieś głębiej, gdzie był już tylko śpiew ptaków i delikatny szelest liści.

No właśnie, te liście to kolejna rzecz przykuwająca uwagę. Wszyscy oczywiście zawsze podkreślają, jak to w Indiach jest kolorowo, ale rzadko się wspomina, że zieleń naturalnego pochodzenia nawet w niedużych miastach praktycznie nie występuje. Są oczywiście drzewa i krzewinki, przede wszystkim jednak widzi się beton, asfalt i kurz. Jak w związku z tym wygląda sprawa świeżego powietrza nie muszę chyba mówić. Już sam ten kurz wystarczy, by uprzykrzyć człowiekowi życie, a do tego jeszcze dochodzą spaliny i – jak to mawiał Han Solo – odkrywamy niepowtarzalny bukiet zapachów. W Zoo oczywiście bukiet też bywa ciekawy jeśli podejdziemy blisko do zagrody z szakalami lub czymś podobnym, ale o dziwo tylko wtedy.

I na koniec sprawa spacerów. Jest to coś, co naprawdę uwielbiam – iść przed siebie, nieraz bez konkretnego celu, a myślami przenieść się w swój wewnętrzny świat. Kolejna przyjemność, o którą w indyjskich miastach niełatwo. Częściowo przyczyną jest wspomniany hałas, częściowo to, że trzeba ciągle patrzeć pod nogi, a częściowo ogromna ilość ludzi na ulicy, którzy jeszcze nieraz aktywnie atakują uwagę przechodnia. Bo oczywiście nie zobaczyłabym rzędu żółtych ryksz, gdyby ich kierowcy nie wołali „madam, auto!” i wielu innych rzeczy też bym się sama nigdy nie domyśliła. O kurtuazyjnym „hello, how are you?” już nie wspominam. Mówiąc krótko, żeby sobie spokojnie pochodzić trzeba kupić bilet do Zoo. Są nawet śmietniki i ławeczki – udogodnienia spotykane niestety bardzo rzadko.

Skoro już mowa o infrastrukturze, warto wspomnieć o oznaczeniach. Na poziomie informacyjnym były całkiem niezłe, choć wiele dałoby się poprawić. Parę razy nie trafiliśmy do zwierząt, które chcieliśmy zobaczyć, ale też przyznajmy uczciwie, że nie staraliśmy się za bardzo. Zazwyczaj znaki wiodły nas tam, gdzie powinny. Osobnej rozrywki dostarczały jednak plansze o charakterze pedagogicznym, tudzież zakazy. Moi osobiści faworyci to zakaz uryny na zewnątrz ("urine outside prohibited", uczciwie trzeba zaznaczyć, że władze parku umożliwiły przestrzeganie tego zakazu - sporo jest na trasie toalet) i dobrotliwa rada, by uważać na jelenie, węże itp.

Oczywiście nie udało nam się obejrzeć wszystkiego. Choć spędziliśmy tam prawie cztery godziny i z grubsza obeszliśmy główną trasę, ominęliśmy wiele wiodących w bok dróżek. Nie skorzystaliśmy też z jednej z głównych atrakcji, czyli lwiego safari. Żeby obejrzeć całe wandalurskie Zoo trzeba naprawdę spędzić w nim cały dzień. Jeśli ktoś by się na to zdecydował, gorąco polecam zabranie własnego termosu z herbatą i dużej ilości kanapek, bo niestety na całym tym ogromnym terenie nie ma możliwości kupienia czegoś do picia i choćby drobnej przekąski. Bar znajduje się dopiero przy wyjściu, co w pewnym momencie mocno odczuliśmy. Dobrze, że znajomi wzięli większy zapas wody, niż ja i jeszcze dali się z niej wydoić...

Podsumowując: Zoo polecam jako ucieczkę z miasta i możliwość poobcowania z naturą. Lub raczej jako namiastkę tego ostatniego - nie należy zapominać, że w Tamilnadu są rezerwaty z prawdziwego zdarzenia i wiele innych miejsc dla miłośników przyrody. Jeśli ktoś dysponuje ograniczonym czasem, być może nie warto. Za siebie mogę jednak powiedzieć, że bardzo odpoczęłam psychicznie i była to miła odmiana.