niedziela, 18 listopada 2012

Zdjęcie tygodnia #12 (17 - 23 października): o Tirumali i Tirupati



W poprzednim wpisie skupiłam się na święcie Brahmotsawam, a zwłaszcza na stanowiących jego część procesjach. Dziś chciałabym napisać nieco więcej o miejscu w którym się to wszystko odbywało i mojej tam wizycie. Prawdopodobnie będzie bardziej „pamiętnikowo” niż zwykle.

Ponieważ zdawałam sobie sprawę, że na święto przybędą dzikie tłumy, zaproponowałam towarzyszowi wyprawy, byśmy oszczędzili sobie frustrującego szukania miejsca w przepełnionych pielgrzymami hotelach Tirupati (zakosztowałam tego przykrego doświadczenia dwa lata temu, gdy przyjechałam do Tiruććirappali w środku sezonu ślubnego*) i zamiast tego zanocowali w leżącej obok Reniguncie. Kiedyś już przez tę miejscowość przejeżdżałam i wiedziałam dwie rzeczy – po pierwsze kilka razy dziennie zatrzymują się tam pociągi z Ćennaju i do Ćennaju, więc będzie nam wygodnie tam dojechać i stamtąd wrócić, po drugie prawie co chwila odjeżdżają stamtąd autobusy do Tirupati, więc łatwo nam będzie dostać się do świątyni.

Tak zrobiliśmy i zgodnie z oczekiwaniami (a raczej nadziejami) nie natrafiliśmy na żadne trudności. Na madraskim dworcu centralnym bez trudu kupiliśmy bilety, na pociąg nie trzeba było czekać długo, a że Ćennaj był stacją początkową, spokojnie zajęliśmy sobie miejsca siedzące. Dworca w Reniguncie prawie nie poznałam, bo w ciągu dwóch lat, od kiedy byłam tu ostatnim razem, został rozbudowany do kilkakrotnie większego rozmiaru – w niektórych krajach kolej się rozwija – ale wysiedliśmy, gdzie trzeba.

Szybko znaleźliśmy przyzwoity pokój tuż przy dworcu, z którego chcieliśmy wracać i nad głównym przystankiem autobusowym, z którego mieliśmy uskuteczniać nasze codzienne eskapady. Ponieważ obydwoje byliśmy w Indiach już ponad dwa miesiące, nawet nie klęliśmy tak bardzo na rozbrzmiewające całą noc dworcowe komunikaty i triumfalne trąbienie wjeżdżających na przystanek autobusów. Pierwszy dzień, jeszcze przed rozpoczęciem święta, spędziliśmy kręcąc się trochę po cichym, spokojnym i dość czystym miasteczku (była to atrakcja głównie dla kolegi, który dotąd za bardzo nie opuszczał Ćennaju), choć i ja zawsze się piszę na bezcelowe spacery ulicami. Następnego dnia udaliśmy się na pierwszą procesję.

Właśnie wtedy okazało się, że świątynia nie leży tak zupełnie w Tirupati. Potrzebowaliśmy przesiąść się w kolejny autobus, który piął się około godziny malowniczą górską drogą. Zdjęcie tygodnia to właśnie widok z tejże trasy, a raczej z jej początku. Na miejscu zaś okazało się, że Tirumala (w wolnym tłumaczeniu „święta góra”) to nie sama świątynia, lecz całe miasteczko. Oczywiście nieraz zdarzało mi się widzieć w Indiach wielkie kompleksy świątynne, wokół których kręciło się życie przynajmniej kilku sąsiednich ulic, a nieraz prawie całej miejscowości. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy to Rameśwaram i Śrirangam, to samo można też chyba powiedzieć o starej części Maduraju. Wiele indyjskich miast zapracowało sobie na miano miast świątynnych, jednak do żadnego określenie to nie pasuje tak, jak do Tirumali. Mimo iż pełno tam zupełnie zwyczajnych obiektów, jak restauracje i hotele, ma się poczucie, że wszystko to jest tak naprawdę częścią kompleksu świątynnego.

Poczucie to całkiem łatwo jest wytłumaczyć. Świątynia Wenkateśwary jest niezwykle bogata. Czasem pisze się o niej jako o najbogatszej świątyni w Indiach, czasem jako o drugiej (ustępującej pewnemu przybytkowi znajdującemu się w Kerali). Podobno to plasuje ją w ścisłej czołówce najbogatszych ośrodków kultu na świecie. Na miejscu pierwszym lub drugim, w zależności od wersji. Niezależnie od tego, jak naprawdę wygląda jej pozycja w statystykach i rankingach (które chętnie bym zobaczyła), nie ma wątpliwości, że przychód świątyni jest ogromny. W związku z tym w ramach aparatu administracyjnego stanu Andhra Pradeś istnieje specjalne biuro, do którego należy zarządzanie świątynią. Na podstawie tego, co widziałam, mogę powiedzieć, że biuro to działa bardzo sprawnie i efektywnie. Prawdopodobnie właśnie ta doskonała organizacja i kontrola sprawia, że Tirumalę postrzega się jako uporządkowaną całość.

Napisałam już, że w Tirumali są restauracje i hotele. Te pierwsze oczywiście całkowicie wegetariańskie – na terenie miasteczka obowiązuje całkowity zakaz spożywania mięsa. Raz udaliśmy się do większego lokalu, z metalowymi stołami i krzesełkami, sporym wyborem dań południowo- i północnoindyjskich oraz najbardziej profesjonalnym kelnerem jakiego kiedykolwiek spotkałam w Indiach. Częściej zaglądaliśmy do lokalnych barów szybkiej obsługi, gdzie kuchnia znajdowała się od frontu, praktycznie na ulicy, a wewnątrz były tylko rzędy betonowych ławek (w sumie były to po prostu murki), na których cisnęli się ludzie z talerzami na kolanach. Jedliśmy tam danie, które stanowiło główny kulinarny motyw całej wyprawy – smażony ryż z kalafiorem. Świetny. Drugim przebojem było masalowe mleko, które można było dostać na różnych stoiskach, gotowane razem z korzennymi przyprawami w woku o ponad półmetrowej średnicy.

Na hotele z prawdziwego zdarzenia natrafiliśmy podczas jednego z wieczornych spacerów pod koniec pobytu. Okazały się leżeć na północ od świątyni i tworzyć coś w rodzaju bogatszej dzielnicy. Codziennie zaś widzieliśmy całe alejki połacie czegoś, co kojarzyło mi się nieodparcie z domkami letniskowymi. Bardzo schludnymi domkami letniskowymi, przy schludnych uliczkach pośród drzew. Podlegają one pod administrację świątyni i można (a nawet należy) rezerwować je ze sporym wyprzedzeniem. Podobno jest ich kilka różnych klas w różnych przedziałach cenowych, aż do całkowicie bezpłatnych. Dla tych, którzy nie znaleźli miejsca w żadnym z nich, pozostawały liczne mandapy, często współczesne, z blaszanym dachem, pod którymi ludzie układali się do snu jeden obok drugiego. Rozważaliśmy nawet taki nocleg, trochę dla samego doświadczenia, a trochę by zdążyć na najwcześniejsze poranne obrzędy, uniemożliwiła nam to jednak nieco zbyt drastyczna zmiana pogody.

Z racji tego, że świątynia nie jest w samym Tirupati, jak z początku myśleliśmy, a Tirumala jest w stanie przenocować ogromne ilości ludzi, szybko opuściliśmy nasz hotelik w Reniguncie i znaleźliśmy nocleg w Tirupati. Na początku wydawało nam się, że nie będzie to konieczne – skoro i tak trzeba tyle jechać autobusem na górę, to dodatkowy kawałeczek trasy wydawał się nie robić większej różnicy. Zmieniliśmy jednak zdanie wracając z pierwszej procesji, gdy okazało się, że o tej godzinie już nie mamy autobusu. Raz przeboleliśmy taksówkę (ryksza w Madrasie kosztowała by dwa razy drożej), ale tylko raz.

Jak przy każdej świątyni, można też znaleźć w Tirumali rozliczne sklepy. Mniej więcej połowa z nich oferowała rozmaite dewocjonalia, produkty ofiarne i sprzęty potrzebne do domowego rytuału, połowa zaś tandetne zabawki i inne bibeloty, które mogą się wydawać trochę nie na miejscu przy świętym przybytku. Przynajmniej tym, którzy nie pamiętają instytucji odpustów. Ogólnie mam wrażenie, że asortyment był nieco lepszej jakości niż zazwyczaj, choć możliwe też, że wzrosła moja tolerancja, lub opatrzyłam się z tymi stoiskami dość, by nauczyć się wypatrywać od czasu do czasu coś w miarę nadającego się na pamiątkę.

Oczywiście jest bardzo wiele budynków związanych bezpośrednio z działalnością świątyni – najróżniejsze punkty prasadowe, obsługa specjalnych obrzędów i oczywiście punkty golenia głowy, z których skorzystała – tak na oko – jedna piąta, może jedna czwarta przybyłych. Cały długi pawilon postawiono dla pielgrzymów udających się po darśan. Nic dziwnego – chętnych jest tylu, że ci, którzy stoją w zwykłej kolejce czekają nawet po pięć godzin, by na kilka sekund stanąć przed czarnym obliczem Wenkateśwary. My nie mieliśmy tyle samozaparcia i wykupiliśmy miejsca w kolejce uprzywilejowanej. Taka możliwość jest właściwie w każdej świątyni – za dodatkową opłatą można pominąć kolejkę i zostaje się zaprowadzonym praktycznie bezpośrednio do głównego przybytku. Często też łączy się to z przywilejem stanięcia znacznie bliżej posągu bóstwa. W Tirumali kolejka uprzywilejowana polega na tym, że z kolejką zwykłą miesza się „dopiero” pod murami świątyni. Żeby podkreślić, jak ogromną ilość ludzi to oznacza, wspomnę tylko, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć kolejki po darśan, która w ogóle wychodziłaby poza mury świątyni. Tymczasem myśmy doszli do nich (przypomnę – stojąc w kolejce uprzywilejowanej) po ponad pół godzinie czekania. W klimatyzowanym korytarzu. Wielu z was, drodzy czytelnicy, którzy byliście w Indiach sypiało w pokojach z AC, jadało w pokojach z AC i podróżowało w wagonach z AC. A kto stał w świątyni w kolejce AC, hę? Oto prestiż i dostatek Wenkateśwary.

Na trasie pawilonu kolejkowego („Darshan Q center”) znajdowały się liczne punty depozytowe. Wewnątrz świątyń hinduskich panuje zakaz robienia zdjęć, choć zazwyczaj ogranicza się to do wewnętrznego sanktuarium. Rzadko kiedy jednak ktokolwiek fatyguje się, by odbierać aparaty, po prostu widać, co ludzie robią. W Tirumali nie da się nawet podejść do świątyni nie tylko z aparatem, ale z jakimkolwiek elektronicznym urządzeniem. Na początku kolejki musieliśmy dać się obszukać, zdać komórki i odebrać je z punktu depozytowego po wyjściu.

Jest też darmowe świątynne muzeum, które może nie powala bogactwem eksponatów, ale za to oferuje całkiem rzetelną informację, banki, kilka punktów z książkami świątynnego wydawnictwa (najciekawsze niestety w telugu) i parki. Dalsze wyliczanie nie ma sensu, warto jednak podkreślić, że Tirumala jest naprawdę doskonale utrzymana i czysta. Ludzie wyjątkowo przestrzegają zakazów plucia, rzucania śmieci na ziemię i załatwiania fizjologicznych potrzeb poza toaletami. Może się to wydawać szokujące, ale wszystkie te rzeczy są prawdziwą plagą w najświętszych nawet miejscach. Inna sprawa, że administracja świątyni przestrzeganie tych zakazów ułatwia – na ulicach stoją jakże rzadko w Indiach spotykane kosze, na każdym kroku znaleźć można czyste publiczne toalety, do których nie miałam żadnych oporów wejść na boso. Prawie wszędzie można też było znaleźć punkty z wodą pitną.

Samo Tirupati też jest miejscem czystym i zadbanym (co widać na zdjęciu), a także mogącym się poszczycić licznymi atrakcjami. Odwiedziliśmy niestety tylko jedną – świątynię Alamelu, czyli lokalnej małżonki Wenkateśwary. Tirumali też tak naprawdę nie zwiedziliśmy porządnie, żeby to zrobić, trzeba by choć raz wejść na górę na własnych nogach, gdyż po drodze znajduje się wiele ważnych przybytków. Nie wspominam już o miejscowościach okolicznych. Wyjeżdżałam bardzo ukontentowana, lecz i z pewnym niedosytem i mam wielką nadzieję wrócić w te okolice, najchętniej jeszcze w trakcie tego pobytu w Indiach.

*hindusi (w każdym razie tamilscy, bo z innymi nie miałam za wiele do czynienia) są bardzo przywiązani do swojej astrologii, według której istnieją okresy pomyślne i niepomyślne na wykonywanie praktycznie każdej czynności. Część zależy od osobistego horoskopu, część od ogólnych właściwości danych miesięcy, czy dni tygodnia, a część od pewnych zjawisk astronomicznych (pomyślne dni wg tych ostatnich wyznaczane są osobno na każdy rok i zaznaczane w większości ściennych kalendarzy, zwłaszcza dziennych, ze zrywanymi karteczkami). Jednym z miesiąców dobrych na zawieranie małżeństw jest tamilski awani, zaczynający się w połowie sierpnia i kończący w połowie września.

piątek, 9 listopada 2012

Zdjęcie tygodnia #11 (10 - 16 października): Tirumala Brahmotsawam



Od piętnastego do dwudziestego czwartego października obchodzone było jedno z najpopularniejszych hinduskich świąt – Nawaratri oraz Widźajadaśami (znane też jako Daśara bądź Dussehra). Święto wiązane jest przede wszystkim z dwoma ważnymi mitologicznymi zwycięstwami – bogini Durgi nad demonem w ciele bawołu oraz Ramy nad Rawaną (o tych dwóch panach było co nieco we wpisie o Rameśwaram). Choć wolny od zajęć był tylko ostatni, kulminacyjny dzień święta, zawsze planowałam w tym terminie jakąś dłuższą pouczającą podróż połączoną z obserwacją (w miarę uczestniczącą) obchodów. Wybór nie był łatwy, bo każda świątynia hinduska żyje w znacznej mierze własnym życiem i nawet ogólne święta obchodzi po swojemu. Kusiło przede wszystkim słynne Nawaratri u madurajskiej Minakszi, ostatecznie jednak zdecydowałam się udać w zupełnie innym kierunku. Okazało się bowiem, że właśnie wtedy mają miejsce najważniejsze doroczne obchody w świątyni, którą powinien odwiedzić każdy miłośnik kultury południowoindyjskiej – Brahmotsawam w świątyni Wenkateśwary w Tirumali.

I tu wypada jeszcze raz zaznaczyć, jak zagmatwane są hinduskie święta i kalendarze. Z początku bowiem wydawało mi się, że tirumalejskie Brahmotsawam to właśnie specyficzne dla tej świątyni obchody Nawaratri. Co prawda słyną z nich raczej miejsca kultu bogiń, ale skoro w Widźajadaśami wplątany jest Rama, to czemu wielka i ważna świątynia wisznuicka nie miałaby hucznie świętować tego wydarzenia? Ale nie, Brahmotsawam to zupełnie inne, odrębne święto, które zupełnie przypadkowo wypadło w tym roku dokładnie w tych samych dniach co Nawaratri. Święta wyznaczane są bowiem z użyciem różnych kalendarzy.

Po pierwsze Widźajadaśami i Nawaratri wyznaczane są według kalendarza sanskryckiego, a obchody Brahmotsawam według tamilskiego. Można ulec wrażeniu, że te dwa kalendarze różnią się tylko nazwami miesięcy, ale tak nie jest. Choć zazwyczaj przeczytamy, że miesiącowi aświna, w którym obchodzone jest Widźajadaśami, odpowiada tamilski ajppasi, nie zaczynają się one tego samego dnia.

Po drugie daty Nawaratri i Widźajadaśami wyznaczana są według systemu tithi, a Brahmotsawam – nakszatr. Nie będę szczegółowo tłumaczyć, czym różnią się te dwa systemy, bo po pierwsze musiałabym sama dodatkowo się dokształcić (powodując kolejne opóźnienia), a po drugie ta wstępna dygresja rozrośnie się do rozmiarów artykułu. Dość powiedzieć, że oba opierają się na cyklu księżycowym. Działa to jak nasza Wielkanoc, obchodzona zaraz po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Z tym, że kalendarz hinduski poza pełnią wyróżnia wiele innych momentów cyklu. Choć niektóre święta obchodzone są w konkretny dzień danego miesiąca, pokaźna większość przypada w dniu wystąpienia w danym miesiącu konkretnego zjawiska astronomicznego. Dlatego ich daty w kolejnych latach mogą różnić się bardzo znacząco.

Dość jednak o tym. Wiemy już, że Brahmotsawam jest odrębnym świętem, które z Nawaratri nie ma nic wspólnego, pora więc napisać nieco o nim.

Jak dowiedziałam się w tirumalskim muzeum, swego czasu obchodzono wiele rodzajów Brahmotsawam; w pewnym momencie nawet jedenaście razy do roku. To, które przetrwało do dzisiaj i które miałam przyjemność oglądać, jest najstarszym z nich. Dla dokładności liczy sobie dokładnie tyle samo lat co chrześcijaństwo w Polsce – dzięki inskrypcjom wiemy, że pierwsze niemitologiczne Brahmotsawam ustanowiła w roku 966 królowa z dynastii Pallawów. Święto trwa dziesięć dni, choć pewne uroczystości mają miejsce dzień przed i dzień po, dlatego czasem można znaleźć informację, że Brahmotsawam trawa dni dziesięć lub jedenaście.

Każdego dnia ma miejsce wiele ciekawych i widowiskowych obrzędów, choć znacznej części zwykły śmiertelnik nie może obejrzeć z bliska, jako że mają miejsce za murami świątyni, lub w innej mandapie, do której nie ma dostępu nikt poza sprawującymi rytuał braminami. Niektóre jednak pozwala podglądać bezpośrednia transmisja na żywo. Jak każda ważna świątynia podczas istotnego święta, Tirumala obstawiona jest kamerami. Wszystko wraz z powtórkami leci na strategicznie rozstawionych telebimach. Część materiału oczywiście pojawi się w publicznych wiadomościach, poza tym istnieje sporo stacji telewizyjnych o religijnym charakterze, które emitują podobne uroczystości w całości (a kiedy nie ma żadnych uroczystości lecą na np. nich pobożne pieśni i kolaż ujęć z różnych świętych miejsc).

Bez żadnych problemów można za to oglądać procesje, które przez niemal cały czas trwania święta odbywają się dwa razy dziennie – o dziewiątej rano i dziewiątej wieczorem – i trwają około dwóch godzin. Można je obejrzeć bez problemu, bo o dziwo znaczną popularnością wśród przybyłych na święto wiernych cieszy się tylko jedna z nich. Zazwyczaj nie odczuwaliśmy tych osławionych tłumów zalewających Tirumalę (podobno w dzień powszedni, bez żadnego święta, świątynie odwiedza dziennie pięćdziesiąt tysięcy pielgrzymów, w święta może to być nawet około miliona). Sektory w czterech otaczających świątynię ulicach świeciły pustkami, nie trzeba było przychodzić jakoś specjalnie wcześniej, bez problemu można było ustawić się tuż przy barierce i robić zdjęcia.

Po części było tak zapewne dlatego, że te sektory w ogóle tam były. Przestronne, z około dziesięcioma szerokimi betonowymi stopniami, na których można było sobie usiąść, lub stanąć, lub – jak to nieraz zdarzyło nam się widzieć – położyć się i przespać w oczekiwaniu na nadejście bóstwa. Trzeba bowiem wiedzieć, że otaczające świątynię cztery ulice zazwyczaj są już częścią miasta, w Tirumali natomiast stanowiły bardzo wyraźnie jeszcze przestrzeń sakralną i przystosowane były do wydarzeń religijnych.

Sama procesja zaczynała się około pół godziny, lub godzinę przed wyruszeniem samego bóstwa ze świątyni. Idą w niej rozmaite grupy artystów, co czyni całe wydarzenie tak atrakcyjnym, zwłaszcza dla turystów. Dominują różnego rodzaju tancerze, tancerki i muzycy, co jakiś czas pojawiają się jednak grupy mitologiczne, tzn. kilka osób przebranych za bohaterów znanych mitów. Najczęstsze były oczywiście motywy wisznuickie, gdyż głównym bóstwem świątyni jest Wenkateśwara, czyli postać Wisznu właśnie. W procesji pojawiał się albo on sam ze swymi dwoma małżonkami, czasem jako Kryszna lub Rama. Bardzo też rzucał się w oczy jego główny wyznawca, czyli ramajanowy (lecz w sumie nie tylko) Hanuman, który – proszę mi wybaczyć bluźniercze porównanie – pełnił rolę mniej więcej taką jak kaczor Donald w wesołym miasteczku. Biegał między grupami artystów, zaczepiał ich, zagadywał pilnujących porządku policjantów i ogólnie budził powszechną wesołość. Pojawiały się też inne, często na demoniczne istoty, zapewne z bardziej ludowych mitów, które odgrywały występy oparte na interakcji z otoczeniem.

Nawiasem mówiąc artyści ogólnie prezentowali dość szerokie spektrum prezentowanych sztuk, od dość klasycznych (choć prawdziwie klasycznych tancerzy nie było zbyt widać, nie licząc małych dziewczynek, które trudno nazwać profesjonalistkami), po bardzo ludowych. Przy każdej procesji repertuar nieco się różnił. Niestety nie udało mi się dowiedzieć, jak takie trupy są wybierane, choć na podstawie wzmianki jednego z rozmówców („wielu tancerzy i muzyków przyjechało z Tamilnadu”) wnioskuję, że nie są to żadne stałe, miejscowe ekipy. Podejrzewam, że odpowiedni urzędnik (lub całe biuro) co roku odejmuje decyzję o zatrudnieniu tych czy innych grup. Ale to zgadula.

Stałym elementem każdej procesji były natomiast zwierzęta – konie, byki i słonie, będące własnością świątyni (jednego dnia włócząc się z kolegą po mieście trafiliśmy na stajnie). Ich pojawienie się zazwyczaj oznaczało, że bóg jest już niedaleko. Kiedy bowiem trasą procesji maszerowali artyści, odpowiedni ruchomy posąg bóstwa (utsawa-murtti) wynoszony był ze świątyni i zabierany do mandapy (choć bardziej zwykły garaż to był, niezbyt zdobiony), gdzie czekała już odpowiednia wahana, czyli wierzchowiec, na którym Wenkateśwara miał być obwożony. Główną bowiem atrakcją tych procesji i powodem, dla którego pofatygowaliśmy się na kilka, były właśnie różnorodne wahany, do tego jeszcze bardzo ładnie wykonane.

Na zdjęciu widać wahanę o wdzięcznej nazwie Pedda Sesza, czyli Duży Wąż. Brała ona udział w pierwszej procesji, czyli pierwszego dnia wieczorem. Jak mam nadzieję widać jest to elegancki wąż z siedmioma głowami, często pojawiający się w wisznuickiej mitologii Sesza. Z tyłu też był bardzo ładny – bardzo dokładnie odwzorowany kaptur kobry z charakterystycznym okularem. Poza tym podczas kolejnych procesji podczas Brahmotsawam za wahany służą mały wąż (Wasuki, z pięcioma głowami), gęś, lew, drzewo er, Garuda, Hanuman, słońce, księżyc, słoń i koń. Poza tym odbywają się procesje na klasycznym powozie świątynnym, w perłowym palankinie, a także z Wisznu pod postacią Mohini oraz Sarwa Bhupali.

Tuż przed Wenkateśwarą na odpowiedniej wahanie maszerowała oczywiście mała armia mantrujących braminów oraz kilka pochodni. Z zapachu wnoszę, że paliwem, którym nasączono nawinięte na niewielkie obręcze pasy materiału było klarowane masło. Powóz poruszał się powoli i co jakiś czas przystawał. Wielu wiernych całkowicie ignorowało część artystyczną i ożywiało się dopiero na ów darśan (zobaczenie bóstwa i przez bóstwo). Taki postój trwał dłuższą chwilę, pozwalając pielgrzymom skandować do woli „Gowinda Gowinda”, a mi i koledze spokojnie zrobić zdjęcia nie rażąc przy tym uczuć religijnych zebranych.

W momencie postoju wahany zaczynano rozdawanie prasady, które trwało jeszcze jakiś czas po tym, jak procesja ruszyła dalej. Były to owoce, rodzynki, daktyle, orzeszki, duże bryłki cukru i ciepłe słodkie mleko z przyprawami. Na jedynej porannej procesji jaką zaliczyliśmy zamiast słodkiego mleka była pikantna ziołowa maślanka. Trudno było ustalić, czy prasada różniła się jakoś z dnia na dzień, bo nie pchaliśmy się przed wiernych i tylko grzecznie braliśmy co zostało opuszczając sektor, czym najczęściej były kawałki cukru i rodzynki. Ktoś zawsze zadbał, byśmy nie wyszli zupełnie bez niczego.

Kiedy wahana i niesiony za nią przypominający wielki namiot daszek (na wypadek deszczu) mijał całkowicie sektor, oznaczało to koniec procesji. Sektor był otwierany i można było sobie wyjść. Wyjść można też było przez większość części artystycznej, dopiero na samą główną procesję policja i inne służby porządkowe wstrzymywały ruch.

Tyle o procesji, o świątyni samej Tirumali jeszcze będzie w następnym wpisie. Jeśli ktoś chce zobaczyć więcej, na moim kanale na YouTube jest kilka filmików z Brahmotsawam

wtorek, 30 października 2012

miesiąc z kinem indyjskim: wrzesień (cz.1)

We wrześniu w końcu dojrzałam do tego, by chodzić do kina na wszystko co grają, co zaowocowało znacznie przyzwoitszym niż w poprzednim miesiącu wynikiem pięciu filmów. Znacznie lepiej by to wyglądało w jednym wpisie, ponieważ jednak zaczęłam się rozpisywać i kokosić, dzielę notkę na pół. Inaczej Bóg jeden wie kiedy moglibyście to przeczytać. Oto więc moje trofea z pierwszej połowy miesiąca:

Muhamudi:


Mysskin to postać dość szczególna pośród młodych tamilskich reżyserów. Dobrze zorientowany w kulturze światowej (nawet jego pseudonim artystyczny to nic innego jak wymyślony przez niego zapis imienia Myszkin z powieści Dostojewskiego), nie miał żadnych problemów ze stworzeniem własnego stylu, który widać i czuć w każdej jego produkcji. Jest to reżyser, który nie wysila się, by być oryginalnym i swobodnie asymiluje do swoich historii elementy bardzo różnego pochodzenia, nie narażając widza na poczucie wtórności i nie zamieniając swoich dzieł w podróbki, czy tępe naśladownictwo czegokolwiek. Co więcej, mimo licznych inspiracji dziełami zagranicznymi, w jego filmach czuć mocno tamilskiego ducha (nie proście mnie jednak bym tłumaczyła to wrażenie, a tym bardziej co to jest "tamilski duch").

W Muhamudim bardzo wyraźnie widać dwa źródła inspiracji - amerykańską popkulturę komiksową (i jej ekranowe wersje) oraz "kopane" kino z Hongkongu. To pierwsze bardziej rzuca się w oczy, głównie z powodu zamaskowanego głównego (super)bohatera spoglądającego z każdego plakatu. Można też doszukiwać się klimatów rodem z Batmana, choć bardziej z tego lekko psychodelicznego burtonowskiego, niż z najnowszych produkcji (inna sprawa, że grający czarny charakter Narain chyba zapatrzył się Ledgera). Jednak w istocie Muhamudi jest znacznie bardziej zobowiązany wobec kina dalekowschodniego. Film dedykowany jest "naszemu mistrzowi Bruce'owi Lee", a żeby widz o tym nie zapomniał, takie właśnie imię nosi główny bohater - Bruce Lee. Elementów fabuły, które fan filmów walki powinien rozpoznać jako swojskie, jest bardzo wiele, o samych walkach nie wspominając.

Przy tym wszystkim pozostaje to film tamilski. Nie powinna dziwić porcja komediowo-masalowego romansu i piosenki w górskich krajobrazach (całkiem niezłe). Jest to też film mysskinowy, zatem można spokojnie liczyć na dobre wykonanie techniczne i ciekawe ujęcia. Ogólnie wielu widzom serwowana mieszanka może wydać się niestrawna, ja jednak przyjęłam ją bardzo pozytywnie. Nie jest to arcydzieło, ale ciekawa pozycja, na której można dobrze się bawić, a akcja rzeczywiście trzyma w napięciu.

Pahan:


Ten film dostałby naprawdę kiepską recenzję, gdyby nie to, że - zupełnie przypadkowo - poszłam na niego drugi raz i zrozumiałam trochę więcej. Niech to będzie dla was przestrogą, żeby moim opiniom nie wierzyć zbyt łatwo, czy w ogóle nie ufać wrażeniom opartym na seansie w przynajmniej częściowo niezrozumiałym języku. Z początku Pahan wydawał mi się bardzo niespójny. Potem jednak okazało się, że film rzeczywiście miał przewodni koncept, a sceny, epizody i motywy, które za pierwszym razem sprawiały wrażenie wmontowanych ni z gruchy ni z pietruchy, jednak coś wnosiły do całości. W ostatecznym rozrachunku film może nie był jakoś wybitnie przekonujący, pewne rozwiązania fabularne są odrobinę naiwne i jednak natura tego dzieła jest nieco epizodyczna (rzecz jakże typowa dla kina tamilskiego i chyba jedna z najtrudniejszych do zaakceptowania dla zachodniego widza), ale ma w sobie coś i można go polecić. A przynajmniej zachęcić, by dać mu szansę.

Film opowiada historię chłopca i jego rowerka. Chłopiec bardzo kocha swój rowerek i w sumie nic dziwnego - to w znacznej mierze dzięki niemu rodzice chłopca biorą ślub, on jest obecny przy jego narodzinach i za jego sprawą chłopiec odkrywa w sobie pokłady przedsiębiorczości. Gdy jednak chłopiec dorasta, okazuje się, że poza rowerkiem i pieniędzmi nie za wiele go obchodzi. Jego życiem kieruje jedna ambicja - wzbogacić się. Z początku film serwuje nam całkiem znośną mieszankę komediową w postaci kilku kolejnych prób zbicia fortuny. Potem jednak mamy możliwość poważnie się zastanowić, co właściwie myślimy o głównym bohaterze, gdy dochodzi on do wniosku, że najlepszym sposobem na ustawienie się w życiu jest ożenienie się z bogatą dziewczyną. Ten wątek wypełnia większość filmu i choć bywa nieco przesłodzony, to ma kilka ciekawych rozwiązań.

Aktorsko Pahan wypada zupełnie przyzwoicie. Dużo dobrego zrobiło filmowi to, że głównemu bohaterowi towarzyszy dwójka komików znanych, ale młodszej generacji - Parotta Suri i Black Pandi. Dla osób niewtajemniczonych: w kinie południowoindyjskim komicy-gwiazdorzy potrafią naprawdę stawać człowiekowi ością w gardle. W Pahanie kimś takim częściowo jest Kowej Sarala, grająca matkę głównego bohatera, ale naprawdę mogło być gorzej. Całkiem sympatyczna była też główna bohaterka, choć bywały cięższe momenty. Srikant natomiast, którego miałam okazję oglądać na ekranie po raz pierwszy, chyba bardzo mocno zapatrzył się w Shahrukha Khana, bo wiele jego manieryzmów opanował do perfekcji. A że jest pewne podobieństwo w linii brwi i ust wrażenie deja vu było dość silne. Straszliwie mnie to drażniło, ale dla niektórych na pewno może to być spora zachęta (hej! znacznie młodszy i przystojniejszy Shahrukh Khan!).

niedziela, 28 października 2012

Zdjęcie tygodnia #10 (3 - 9 października): co było, a nie jest...



Było sobie kiedyś miasto. Leżało około dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od Rameśwaram, na wąskim cyplu wysuniętym w stronę dzisiejszej Sri Lanki. Nie było bardzo duże, ale miało wszystko, co w mieście być powinno – sklepy, pocztę, szkołę, stację kolejową, port, w którym zatrzymywały się między innymi promy z Cejlonu, i inne temu podobne instytucje. Miasto nie było też jak na indyjskie standardy bardzo ludne, ale ludzi zawsze było w nim dużo. Było to bowiem ważne centrum pielgrzymkowe, niektórzy twierdzą nawet, że równie ważne, jak samo Rameśwaram. Możliwe, że jest to choć częściowo prawda – do tamtejszej stacji biegła osobna linia kolejowa z lądu, a nie tylko przedłużenie połączenia do Rameśwaram.

Miasto nazywało się Dhanuszkodi. Było i już go nie ma. W grudniu 1964 w wybrzeże południowych Indii i północną część Sri Lanki uderzył potężny cyklon. Największe straty były właśnie na leżącej pomiędzy nimi wyspie, na której znajduje się Rameśwaram. Zginęło wiele osób, z czego znaczną część stanowili pielgrzymi. Stu pięćdziesięciu straciło życie, gdy cyklon przewrócił pociąg jadący do Dhnuszkodi. Trudno powiedzieć na ile ich szanse na przeżycie były by lepsze, gdyby rozszalały żywioł zastał ich u celu podróży. Tego dnia bowiem miasto Dhanuszkodi przestało istnieć. Już od dawna wygląda właśnie tak, jak na dzisiejszym zdjęciu. Kilka pustych skorup niegdysiejszych budynków.

Pokaźną część zeszłego roku akademickiego spędziłam – jak na studenta trzeciego roku przystało – na pisaniu licencjatu. Ponieważ pisanie, to głównie czytanie, a licencjat był o mitycznym zatopionym lądzie, poznałam wiele tamilskich opowieści o potopach, zarówno mitycznych jak i historycznych. Jedna z tych pierwszych, jak może pamiętacie, zachęciła mnie do odwiedzin w Sirhali. Jedna z tych drugich skierowała moją uwagę na Dhanuszkodi. Odkąd, już prawie rok temu, zapoznałam się z przytoczoną powyżej historią, chciałam zobaczyć to miejsce na własne oczy. O miastach ulegających zagładzie w jedną noc łatwo się czyta (i nie najgorzej pisze) i równie łatwo to sobie wyobraża (w końcu powieści przygodowe i fantastyka stawiają przed wyobraźnią większe wyzwania), ale znacznie trudniej w pełni sobie uświadomić, że coś takiego miało miejsce w rzeczywistości. Chciałam więc się przekonać na własne oczy, że z Dhanuszkodi rzeczywiście nic nie zostało.

Spod świątyni w Rameśwaram co jakieś pół godziny, lub nawet nieco częściej, rusza autobus numer trzy. Napis tamilskim pismem na tabliczce na przedniej szybie głosi, iż końcowym przystankiem jest Dhanuszkodi, w istocie jednak trasa kończy się dobrych kilka kilometrów przed zniszczonym miastem. Podobno jeszcze przez kilka lat po cyklonie podejmowane były starania, by zachować choć prowadzącą do Dhanuszkodi szosę w przyzwoitym stanie, w końcu jednak się poddano. Konserwacja i ciągłe usuwanie przynoszonego przez silny morski wiatr piasku z drogi donikąd uznano najwyraźniej za przedsięwzięcie, na które nie warto wydawać pieniędzy. Najprawdopodobniej całkowicie słusznie.

Autobus dojeżdża więc do punktu, w którym kończy się dobra asfaltowa droga. Znajduje się tam osada rybacka i kilka straganów oferujących przejezdnym turystom podstawowe napoje i przekąski oraz muszle, perły i wyroby z jednych i drugich. Te ostatnie w większości dość tandetne, ale daje się coś wybrać. Przyznam, że gdy pierwszy raz wyruszyłam do Dhanuszkodi, dojechałam tylko do tego punktu. Trasa i ten przystanek dostarczyły mi tylu wrażeń, że czułam, iż najlepiej będzie wrócić do hotelu i to przetrawić i dopiero następnego dnia zwiedzać dalej. Tym, co tak mnie nasyciło i niemal przeciążyło poznawczo był... nadmorski krajobraz. Już kiedy autobus zbliżał się do przedmieść Rameśwaram mogłam podziwiać jego uroki. Muszę tu zaznaczyć, że choć byłam w wielu tamilskich miejscowościach leżących na brzegu morza, nigdy wcześniej nie widziałam w Indiach takich widoków. Nawet chatki z palmowych liści wyglądały po prostu skromnie i malowniczo, a nie biednie, jak te z dachami ze starych billboardów. Które głównie zaśmiecają krajobraz.

Kupiłam więc sobie kilka kawałków zielonego mango z solą i chilli, spożyłam je nieśpiesznie stojąc twarzą do hipnotyzującego ogromu wody, nieba i piasku, kontemplując urodę fal oraz piany morskiej, następnie pozwoliłam sobie na studium zachowań małych krabów, które zakopywały się w piasku zostawiając po sobie niewielkie dziurki, po czym wróciłam do hotelu.

Następnego dnia złapałam ten sam autobus i dojechałam do znajomego już przystanku. Stamtąd za zawrotną, ale przynajmniej ustaloną z góry, cenę stu rupii można pojechać terenowym mini-vanem na sam koniec cypla i z powrotem. Zawrotną, bo choć po przeliczeniu na złotówki to niecałe dziesięć złotych, w Indiach za taką sumę można przebyć autobusem lub pociągiem niemałą odległość. Dla przewoźnika jest to prawdopodobnie złoty interes, zwłaszcza że do jednego pojazdu wpycha się tyle osób, ile tylko się da, co czyni komfort dość wątpliwym. Zwłaszcza, że jedzie się po piachu.

Za oknem śmigały kolejne rybackie wioski, ciekawe drobiazgi jak ozdobiony kwiatami kamienny lingam i Nandin w samym środku niczego, a w końcu sypiące się pozostałości dworca kolejowego w Dhanuszkodi. Kiedy kierowca zatrzymał się dopiero na samym końcu cypla, by turyści mogli popatrzeć sobie na koniec tej części Indii, poważnie się zastanawiałam, czy nie wracać na piechotę. Bo jeśli droga powrotna będzie wyglądała tak samo, to ja dziękuję za takie coś. Na szczęście postanowiłam sprawdzić i w razie gdyby moje obawy się sprawdziły rozważyć możliwość wynajęcia dżipa w Rameśwaram. Wydatek został mi oszczędzony. W drodze powrotnej busik zatrzymał się na dziesięć minut w Dhanuszkodi. Wystarczająco krótko, by uznać, że całe przedsięwzięcie jest beznadziejne i zdążyć tylko pośpiesznie brnąc w piachu dojść do brzegu i z powrotem, ale dość długo, by stwierdzić, że no trudno, wystarczy i nie wydawać kasy na prywatne ekskursje.

Co dalej, nie ma się co rozpisywać. Zdjęcie chyba mówi za siebie. Widoki w każdą stronę były podobne, z wyjątkiem kilku kolejnych palmowych daszków, pod którymi znajdowały się stoiska z muszlami. Zastanawiałam się, czy Dhanuszkodi rzeczywiście zostało tak doszczętnie zniszczone. Teraz wiem, że to naprawdę pusta plaża, z której wystaje kilka szybko wietrzejących ruin. Niestety mój umysł jest równie daleki od ogarnięcia tego faktu, jak był przed przyjazdem tutaj. Teraz bowiem nie potrafię zupełnie pojąć, że to miejsce mogło rzeczywiście być tym ruchliwym miastem z opisów...

środa, 17 października 2012

Zdjęcie tygodnia #9 (26 września - 2 października): Rameśwara tirtta snanam



Pewnego poniedziałku, gdy przyszłam na zajęcia, zastałam pusty wydział. Wraz z dwoma równie zdezorientowanymi jak ja osobami udałam się do dziekanatu, gdzie poinformowano nas, że przez najbliższe dwa tygodnie mamy wolne. Nikt nie rozumiał skąd te nagłe ferie (potem okazało się, że przyczyną były strajki w sprawie planów budowy elektrowni atomowej na południu Tamilnadu), szybko jednak doszłam do wniosku, że zamiast zaglądać darowanemu koniowi w zęby, lepiej zaplanować ten wolny czas. Tak powstał pomysł wyjazdu do Rameśwaram.

Rameśwaram leży ponad 400 kilometrów na południe od mojego Ćidambaram, na stosunkowo niewielkiej wyspie pomiędzy Indiami i Sri Lanką (aczkolwiek bez szaleństw – od lądu indyjskiego dzielą ją niecałe trzy kilometry, które można już od wielu dziesięcioleci przebyć mostem). Wyspa ta pochwalić się może kilkoma atrakcjami, jednak najważniejszą (i najsłynniejszą) z nich jest leżące na wschodnim brzegu, twarzą do oceanu Rameśwaram i jego wspaniała świątynia. Ona właśnie jest bohaterem dzisiejszego wpisu.

Ten piękny przybytek, wraz z wieloma rozsianymi po całej wyspie, podlegającymi mu mniejszymi świątyniami, kapliczkami, sadzawkami i studniami, jest szczególnie silnie związany z historią opisaną w jednym z klasycznych indyjskich eposów – Ramajanie. Stąd właśnie główny bohater, książę Rama, wraz ze swym bratem i sprzymierzoną armią małp (a wśród nich swoim największym czcicielem – Hanumanem) miał wyruszyć na Lankę, położone na wyspie królestwo, by stoczyć stanowiącą kulminację eposu bitwę i odzyskać swoją porwaną żonę. Tu także miał po zwycięskiej kampanii powrócić i stąd udać się w podróż powrotną do własnego królestwa.

Niektórych może jednak zaskoczyć fakt, że mimo iż na każdym kroku natrafiamy na bohaterów Ramajany, bóstwem, które zobaczymy (jeśli nam się uda) w głównym przybytku świątyni, jest Śiwa. Choć wisznuicki (Rama uznawany jest za wcielenie Wisznu) i śiwaicki hinduizm spotykają się dość często i mitów, w których występują oba bóstwa jest wiele, nie należy zapominać, że są to w praktyce dwa odrębne wyznania. Jeśli jednak wiemy, że istnieją śiwaickie wersje Ramajany (nie różniące się szczególnie fabułą od innych), porządek świątyni w Rameśwaram przestaje być taki niezwykły.

Centralnym wydarzeniem, wokół którego świątynia jest zorganizowana, są obrzędy przebłagalne, które Rama odprawił po powrocie z Lanki. Porwanie i uwięzienie cudzej żony może być uznane za dobry powód do wypowiedzenia komuś wojny i uśmiercenia go, jeśli jednak porywacz jest braminem, a szukający sprawiedliwej zemsty mąż nie, sprawa odrobinę się komplikuje. Zabójstwo bramina jest bowiem ciężkim grzechem zupełnie niezależnie od okoliczności. Dlatego właśnie Rama powrócił z Lanki co prawda z małżonką (nie trafiłam w Rameśwaram na żadne upamiętnienie dość kontrowersyjnego epizodu z próbą ogniową, czy czegokolwiek innego mogącego rzucać cień na idealny i szczęśliwy związek Ramy i Sity), ale i ze skazą wymagającą szczególnego oczyszczenia.

Tu właśnie pojawia się Śiwa, jako ten, do którego zanosi się przebłagalne modły. Świątynna mitologia skupia się na tym akcie, a na jego pamiątkę Rameśwaram oferuje każdemu wiernemu zmycie wszystkich grzechów. Oczywiście oczyszczenie uzyskać można właściwie w każdej innej świątyni, jednak w Rameśwaram idea ta jest szczególnie obecna. Niezwykle spektakularne jest też samo zmywanie grzechów, jak widać na zdjęciu całkiem fizyczne i wyjątkowo mało symboliczne. Coś, co też zobaczyć można wszędzie (tzn. normalne jest kąpanie się w świątynnych sadzawkach), ale chyba nigdzie (a przynajmniej w niewielu miejscach) na taką skalę.

W Rameśwaram po prostu wypada zmyć swe grzechy zanim stanie się przed bóstwem. Źródeł wody*, którą się to robi, jest dwadzieścia dwa. Są ponumerowane i należy odwiedzić je w odpowiedniej kolejności. Pierwszym jest ocean, od którego brzegu do świątyni jest zaledwie kilkaset metrów. Ludzie zanurzają się w nim kilkakrotnie i ociekając wodą zmierzają ku wschodniemu wejściu. Jeśli kolejka jest długa, może nawet trochę podeschną, ale nie na długo.

Źródłami na terenie świątyni są głównie studnie, dokładnie takie, jak ta na zdjęciu. Mężczyźni w białych ubraniach to pracownicy świątyni (bardzo żałuję, że nie miałam okazji dowiedzieć się o nich więcej). Stoją przy każdym źródle, czerpią wodę i polewają nią wiernych. Nie kropią, tylko szczodrze polewają, całe wiaderko na głowę. Jednym źródłem jest świątynna sadzawka, lecz nie wchodzi się do niej. Podchodzi się do lekko wysuniętego nad wodę tarasu, z którego świątynnicy spuszczają wiadra jak do studni.

Efekt jest taki, że wszyscy wierni w świątyni dosłownie ociekają wodą. Woda jest wszędzie na posadzce; po raz pierwszy w życiu nie wyszłam z hinduskiej świątyni z brudnymi od kurzu i pyłu nogami. Trzeba też wspomnieć, że świątynia w Rameśwaram słynie z długich korytarzy z pięknie rzeźbionymi kolumnami. Grupki ludzi w całkowicie mokrych ubraniach przemykające tymi korytarzami od studni do studni robią niesamowite wrażenie. Człowiek czuje się, jakby trafił do jakiejś niezwykłej, antycznej szatni basenowej. Nawet pogłos jest podobny.

Przed obliczem bóstwa jednak ociekając wodą stawać nie można. Zatem przy wejściu do głównego przybytku i w kilku innych punktach stoją prowizoryczne szatnie, gdzie można zmienić ubranie na suche. Szatnie te, zwykłe budki z białych płacht plastiku na aluminiowym stelażu, też wyglądają wśród kunsztownej rzeźby dość osobliwie. Nawiasem mówiąc nie zawsze są to osobne budki, czasem jest tylko ścianka osłaniająca przebierających przed płcią przeciwną, ale zmuszająca do striptizu przed własną.

Na sam koniec jeszcze kilka dodatkowych słów wyjaśnienia – studnie i sadzawka na terenie świątyni nie są jedynymi. Podobnych źródeł wody powiązanych z mitologią świątynną jest na całej wyspie jeszcze kilkadziesiąt, choć wiele z nich bardzo trudno jest znaleźć, a znaczna część jest po prostu strasznie zapuszczona. Niektóre są na terenach innych świątyń, które podlegają pod główną Rameśwaramską.

*sanskryckie słowo tirtha (stamilizowane jako tirttam) tłumaczy się najczęściej jako bród, ale w przestrzeni religijnej może to być właśnie studnia. Dlatego w notce używam terminu źródło wody i uchylam się konformistycznie przed dalszymi wyjaśnieniami. Indolodzy wiedzą, lub sprawdzą, reszcie wiele nowego t do życia nie wniesie. Snanam to także stamilizowany termin sanskrycki i oznacza kąpiel. Zatem tytułowe "Rameśwara tirtta snanam" to "kąpiel w rameśwaramskich tithach".

czwartek, 11 października 2012

Zdjęcie tygodnia #8 (19 - 25 września): śladami bhakti - Sirhali



Miałam kilka dobrych powodów, by odwiedzić Sirhali. Pierwszym z nich jest to, że ono po prostu tu jest – około dwadzieścia kilometrów od Ćidambaram, nieco ponad pół godzinki autobusem, który odchodzi praktycznie co chwilę. W sam raz na krótką wycieczkę, dla której ani nie trzeba zrywać się z zajęć, ani wydawać pieniędzy na nocleg. Można spokojnie podjechać w weekend i jeszcze zostanie mnóstwo czasu na zwykłe leniuchowanie. Na dobrą sprawę dało by się nawet wybrać tam po lekcjach i wrócić na wczesną kolację, aczkolwiek jeszcze nie osiągnęłam poziomu aklimatyzacji pozwalającego na tak wielką aktywność (inna sprawa, że w ogóle nie jestem jakoś szczególnie aktywna z natury).

Zatem pojechałam tam, bo trwa semestr i nie ma za bardzo czasu na dalsze wojaże, mi też nie chciało się za bardzo nic robić, ale przesiedzenia całego weekendu w pokoju (no dobra, i w kinie) bym sobie nie darowała. Mam zresztą całą długą listę takich miejsc na krótkie wycieczki. W związku z czym wypada się wytłumaczyć, dlaczego właśnie Sirhali poszło na pierwszy ogień.

Pierwszy raz w pełni świadomie zarejestrowałam nazwę tej miejscowości podczas lektury fenomenalnej książki profesora Davida Schulmana Tamil Temple Myths, a konkretnie przy starannym studiowaniu rozdziału o mitach związanych z potopem, który był mi potrzebny do licencjatu. Historia opisana w tala-puranie (utworze opisującym mitologiczną historię świątyni, sans. sthala-purana) z Sirhali została tam przytoczona jako jeden z kilku przykładów na realizację powszechnego modelu historii, w której świątynia przetrwała wielki kończący świat potop, po czym stała się miejscem, z którego rozpoczyna się nowy akt stworzenia. W mitach tych ważną rolę odgrywa coś, co przetrwało potop. Często są to wedy i inne święte teksty, czasem też w świątyni schronienia szukają bogowie. Historia z Sirhali zwróciła moją uwagę, gdyż tam pod opiekę Śiwy na czas potopu oddają się sześćdziesiąt cztery sztuki*. A także tym, że bardzo wyraźnie pojawia się tam motyw łódki, od której zresztą pochodzi imię jednego z głównych wizerunków Śiwy w świątyni – Tonijappar.

To mój kolejny powód – chciałam zobaczyć świątynię Śiwy na łódce. Przede wszystkim jednak Sirhali zajmuje szczególne miejsce w kulturze tamilskiej ze względu na związek z wczesnym ruchem bhakti – stąd tytuł dzisiejszego wpisu.

Krótkie wyjaśnienie dla nieindologów: bhakti to forma religijności, której centralnymi elementami są żarliwa pobożność, całkowite oddanie bóstwu i pełna zależność od jego łaski. W łonie samego hinduizmu postawa ta przeciwstawiała się bardzo mechanicznemu rytualizmowi, a także sztywnemu już wtedy porządkowi społecznemu. Historie bhakti często mówią o tym, jak to bogu szczególnie miłe okazuje się spontaniczne, z pozoru nawet bluźniercze zachowanie, ponieważ sprawcą kierowała szczera miłość i chęć służenia. W dużym przybliżeniu jest to ideologia wdowiego grosza – liczy się nie obiektywna wartość ofiary, lecz jej subiektywna wartość dla ofiarnika.

Bhakti jako ruch religijny narodziło się właśnie na samym południu Indii, gdzie odegrało rolę hinduskiej kontrreformacji – odciągnęło wiernych od dominujących wówczas buddyzmu i dźinizmu. Jego szczególnie prominentnymi postaciami byli wędrowni poeci, którzy swoje żarliwe uczucia ubrali w piękną tamilszczyznę. Ich twórczość stała się podstawą dwóch kanonów religijnych – wisznuickiego i śiwaickiego.

Sirhali związane jest z jednym z najważniejszych z owych poetów i w ogóle jednym z najważniejszych poetów w historii tamilskiej literatury – Tiruńana Sambandarem. Tu właśnie się narodził i tu jako malutkie dziecko (trzyletnie, jeśli pamięć nie myli) miał zostać napojony przez Parwati mlekiem wiedzy, pod którego wpływem natychmiast zaczął tworzyć swoje słynne hymny i wyruszył na pielgrzymkę.

Sambandar był poetą śiwaickim. Jednak Sirhali znajdziemy i na mapie wisznuickich miejsc pielgrzymkowych. Tutejszą oraz jedenaście okolicznych świątyń sławił inny ważny poeta bhakti – Tirumangej. Na marginesie, według tradycji miał tu przybyć właśnie na zaproszenie Sambandara, który chciał się z nim zmierzyć w debacie (czy też konkursie poetyckim). Wydarzenia tego nie znajdziemy jednak w bibliografii (hagiografii) śiwaity, gdyż dla tego zwycięzcy wielu potyczek z buddystami i dźinistami Tirumangej miał się okazać przeciwnikiem zbyt trudnym. Nie będę jednak wchodzić głębiej w interpretację tego wydarzenia. Może poeci nigdy się nie spotkali, a epizod stworzyli wisznuici w celu nobilitacji swojego świętego, a może nie było żadnego konkursu, tylko przyjacielska wizyta? W końcu wisznuici i śiwaici nie rywalizowali w tym okresie ze sobą tak bardzo, kiedy poważniejszym problemem był wspólny wróg – dźiniści i buddyści?

W tygodniu, którego dotyczy ta na notka nie udało mi się odwiedzić świątyni wiszuickiej. Może będzie to temat na inny wpis. Obejrzałam sobie za to spokojnie przybytek śiwaicki, z którego właśnie pochodzi dzisiejsze zdjęcie. Spokojnie, ale też nie tak dokładnie,więc pewnie i tam jeszcze wrócę. Zwłaszcza, że to tak niedaleko.

Najciekawszym elementem świątyni jest to, że ma ona piętrowy główny przybytek, zaś na każdym z trzech poziomów znajduje się inna postać Śiwy. Podobno jest kilka takich kilkupoziomowych świątyń w Tamilnadu, jednak żadnej nie widziałam.

Na samym dole znajduje się Brahmapuriśwarar, Śiwa pod postacią lingi. Wierzy się, że jest to swajambhulinga, czy linga, która powstała, czy też objawiła się sama z siebie. Na pierwszym piętrze zobaczyć można Tonijappara, czyli Śiwę będącego bohaterem przytoczonej już historii o powodzi. Podobno taras ma mieć kształt łódki, ale jakoś umknęło to mojej uwadze. Trudno za to nie zauważyć, że obok wysokiego posągu Śiwy stoi w przybytku niewiele niższa Parwati – rzecz nie tak znowu częsta.

Na najwyższym poziomie znajduje się Sattejnadar, czyli Śiwa, który pod postacią myśliwego miał przywołać do porządku Wisznu, gdy ten wpadł w nadmierną pychę po jednym ze swoich dokonań (konkretnie chodziło o epizod z królem Balim i trzema krokami). Tego wizerunku nie udało mi się zobaczyć, bo kiedy przyszłam do świątyni akurat nie było prądu, a Sattejnadar umieszczony jest ponad głowami pielgrzymów i zwiedzających, a przez małe okienko, niższe niż posąg, nie wpadają promienie słońca. Przy braku elektrycznego oświetlenia widać było tylko stopy bóstwa oświetlone płomieniem małej lampki. Nie ukrywam, że miało to swój urok. Sporą atrakcją była też dla mnie możliwość spojrzenia na kompleks świątynny z góry.

No i na koniec jest na terenie świątyni osobny przybytek poświęcony Tiruńana Sambandarowi. Nie jakaś kapliczka, ale prawdziwy przybytek, normalna oddzielna świątynia z własnym murem i mandapami. Ona to zresztą widnieje właśnie na zdjęciu tygodnia jako dobry przykład południowoindyjskiej architektury świątynnej. Sam piętrowy przybytek Śiwy nie jest, muszę przyznać, tak estetyczny. Jak każdą świątynię, tę w Sirhali wiele razy przebudowywano i w tym wypadku nadało to jej troszkę charakteru małej wieży Babel. Co nie zmienia faktu, że zobaczyć ją warto.

*sześćdziesiąt cztery to jedna z bardzo lubianych przez kulturę indyjską liczb, stąd bardzo wiele list ma dokładnie sześćdziesiąt cztery pozycje. Może to tworzyć złudzenie, że chodzi o jedną, konkretną listę, w rzeczywistości jednak jest ich bardzo wiele i nieraz rozbieżności są bardzo duże. Wiadomo więc, że sztuk jest sześćdziesiąt cztery, ale jakie to sztuki/umiejętności konkretnie, to już inna sprawa.

wtorek, 2 października 2012

Zdjęcie tygodnia #7 (12 - 18 września): chwila wytchnienia


 O stypendium indyjskie starałam się wraz z dwójką przyjaciół ze studiów. Mnie los (w postaci indyjskich urzędników) zawiódł do Ćidambaram, oni wylądowali w Ćennaju. To zdecydowanie przyspieszyło moje odwiedziny w tym mieście, a także wpłynęło na plany spędzania tam czasu. Gdybym była sama, ustaliłabym sobie zapewne bardziej edukacyjny program zwiedzania – zabytki, świątynie itp. Może nawet w końcu by się udało, bo byłam w Ćennaju już dwa razy i jak dotąd nie mam zbyt wielkich osiągnięć... Ale ze znajomymi, jak ja cierpiącymi ciągle katusze aklimatyzacji, miałam ochotę na coś zdecydowanie bardziej relaksującego i rozrywkowego. Tak pojawił się pomysł – chodźmy do Zoo!

W Ćennaju i bliskiej okolicy są dwa ogrody zoologiczne – w leżącym na obrzeżach miasta Kindi (tudzież Gindi, ang. Guindy) i w Wandalurze (ang. Vandalur), nieco dalej na południowy zachód. Poza tym na pewno znalazł by się jeszcze jakiś krokodyli, ptasi lub wężowy park, których jest w Tamilnadu całkiem sporo, ale tak wyspecjalizowane miejsca nas chwilowo nie interesowały. Kindi w końcu też odpadło, bo z informacji wynikało, że nie mają dzikich kotów (choć były przejażdżki na słoniu!), zatem padło na Wandalur.

Jak twierdzi ciocia Wikipedia, zaliczyliśmy ważną atrakcję. Wg podanych na (bardzo obszernej) angielskiej stronie informacji wandalurskie Zoo jest największym publicznym ogrodem zoologicznym w Indiach i jednocześnie, jako założone w 1855. roku, może pochwalić się palmą pierwszeństwa w skali kraju. Naturalnie jego wiek nie miał dla nas w praktyce wielkiego znaczenia. Za to rozmiar nęcił i onieśmielał. W ostatecznym rozrachunku wandalurskie Zoo pod wieloma względami mnie zaskoczyło i gdybym była w gorszym humorze lub towarzystwie, prawdopodobnie można by to nazwać rozczarowaniem. Nie zabrakło jednak niespodzianek bardzo pozytywnych i koniec końców uważam, że była to dobra decyzja i bardzo przyjemnie spędzony czas.

Podstawowym zaskoczeniem było to, że Wandalur przypomina znacznie bardziej park przyrody, a miejscami nawet rezerwat, niż znane mi z Polski ogrody zoologiczne, gdzie na niedużej przestrzeni można zobaczyć wiele egzotycznych stworzeń z całego świata. Z początku zareagowałam na to jak typowy zepsuty Europejczyk żądny własnej rozrywki, a nieczuły na krzywdę stworzeń, których kosztem miałaby ona być dostarczona. Co to za Zoo, pomyślałam sobie, jak trzeba zasuwać czasem kilkaset metrów od jednej zagrody z burym jelonkiem do drugiej, a on jeszcze drań się schował w krzakach, zamiast stać przy barierce i pozować do zdjęcia. Na szczęście chyba zostało we mnie jeszcze trochę serca, bo ostatecznie indyjski system podoba mi się bardziej.

W Wandalurze jest całkiem sporo klatek i betonowych wybiegów, jednak pokaźną ilość zwierząt można zobaczyć praktycznie w ich naturalnym środowisku. Zwłaszcza, że znajdują się tam niemal wyłącznie okazy fauny indyjskiej, a zwierzęta pochodzące z innych krajów należą chyba wszystkie do tej samej strefy klimatycznej, zatem owego naturalnego środowiska nie trzeba było jakoś pieczołowicie rekonstruować. Z tego, co udało nam się obejrzeć chyba największe wrażenie zrobił na mnie teren z ptakami wodnymi widoczny na zdjęciu. Ptaków nie było może jakoś rewelacyjnie widać, no ale czy ten widok sam w sobie nie jest przyjemny?

I tu doszłam do tego, co okazało się główną atrakcją parku. Wcale nie zwierzęta – ostatecznie wiem jak wygląda tygrys lub słoń – lecz zieleń, cisza, świeże powietrze i możliwość pospacerowania. Każdy kto był w Indiach choć raz wie, jak rzadko spotykane są to tu luksusy. Agni na swym blogu niedawno pisała bardzo trafnie o wszechobecnym hałasie. Mam nieraz wrażenie, że Indusi nawet nie starają się być cicho, bo nie przychodzi im do głowy, że to może komukolwiek przeszkadzać. Tymczasem w Zoo, poza zwykłym gwarem ludzkich głosów w głównej alejce, było naprawdę cicho. Parę razy zawędrowaliśmy gdzieś głębiej, gdzie był już tylko śpiew ptaków i delikatny szelest liści.

No właśnie, te liście to kolejna rzecz przykuwająca uwagę. Wszyscy oczywiście zawsze podkreślają, jak to w Indiach jest kolorowo, ale rzadko się wspomina, że zieleń naturalnego pochodzenia nawet w niedużych miastach praktycznie nie występuje. Są oczywiście drzewa i krzewinki, przede wszystkim jednak widzi się beton, asfalt i kurz. Jak w związku z tym wygląda sprawa świeżego powietrza nie muszę chyba mówić. Już sam ten kurz wystarczy, by uprzykrzyć człowiekowi życie, a do tego jeszcze dochodzą spaliny i – jak to mawiał Han Solo – odkrywamy niepowtarzalny bukiet zapachów. W Zoo oczywiście bukiet też bywa ciekawy jeśli podejdziemy blisko do zagrody z szakalami lub czymś podobnym, ale o dziwo tylko wtedy.

I na koniec sprawa spacerów. Jest to coś, co naprawdę uwielbiam – iść przed siebie, nieraz bez konkretnego celu, a myślami przenieść się w swój wewnętrzny świat. Kolejna przyjemność, o którą w indyjskich miastach niełatwo. Częściowo przyczyną jest wspomniany hałas, częściowo to, że trzeba ciągle patrzeć pod nogi, a częściowo ogromna ilość ludzi na ulicy, którzy jeszcze nieraz aktywnie atakują uwagę przechodnia. Bo oczywiście nie zobaczyłabym rzędu żółtych ryksz, gdyby ich kierowcy nie wołali „madam, auto!” i wielu innych rzeczy też bym się sama nigdy nie domyśliła. O kurtuazyjnym „hello, how are you?” już nie wspominam. Mówiąc krótko, żeby sobie spokojnie pochodzić trzeba kupić bilet do Zoo. Są nawet śmietniki i ławeczki – udogodnienia spotykane niestety bardzo rzadko.

Skoro już mowa o infrastrukturze, warto wspomnieć o oznaczeniach. Na poziomie informacyjnym były całkiem niezłe, choć wiele dałoby się poprawić. Parę razy nie trafiliśmy do zwierząt, które chcieliśmy zobaczyć, ale też przyznajmy uczciwie, że nie staraliśmy się za bardzo. Zazwyczaj znaki wiodły nas tam, gdzie powinny. Osobnej rozrywki dostarczały jednak plansze o charakterze pedagogicznym, tudzież zakazy. Moi osobiści faworyci to zakaz uryny na zewnątrz ("urine outside prohibited", uczciwie trzeba zaznaczyć, że władze parku umożliwiły przestrzeganie tego zakazu - sporo jest na trasie toalet) i dobrotliwa rada, by uważać na jelenie, węże itp.

Oczywiście nie udało nam się obejrzeć wszystkiego. Choć spędziliśmy tam prawie cztery godziny i z grubsza obeszliśmy główną trasę, ominęliśmy wiele wiodących w bok dróżek. Nie skorzystaliśmy też z jednej z głównych atrakcji, czyli lwiego safari. Żeby obejrzeć całe wandalurskie Zoo trzeba naprawdę spędzić w nim cały dzień. Jeśli ktoś by się na to zdecydował, gorąco polecam zabranie własnego termosu z herbatą i dużej ilości kanapek, bo niestety na całym tym ogromnym terenie nie ma możliwości kupienia czegoś do picia i choćby drobnej przekąski. Bar znajduje się dopiero przy wyjściu, co w pewnym momencie mocno odczuliśmy. Dobrze, że znajomi wzięli większy zapas wody, niż ja i jeszcze dali się z niej wydoić...

Podsumowując: Zoo polecam jako ucieczkę z miasta i możliwość poobcowania z naturą. Lub raczej jako namiastkę tego ostatniego - nie należy zapominać, że w Tamilnadu są rezerwaty z prawdziwego zdarzenia i wiele innych miejsc dla miłośników przyrody. Jeśli ktoś dysponuje ograniczonym czasem, być może nie warto. Za siebie mogę jednak powiedzieć, że bardzo odpoczęłam psychicznie i była to miła odmiana.

środa, 26 września 2012

Zdjęcie tygodnia #6 (5 - 11 września): Ave Sakti, Om Maryja!



Chrześcijaństwo w Indiach Południowych wydaje się być bardzo ciekawym zjawiskiem. Piszę „wydaje się”, bo nie mam tak naprawdę żadnych własnych doświadczeń z wyjątkiem tego, o którym będę dziś pisać. W Tamilnadu dość łatwo jest się zapatrzeć na hinduskie świątynie oraz święta, zwłaszcza, jeśli ma się mało czasu. Tak w każdym razie było ze mną – moje dwie poprzednie podróże odbyłam pod hasłem „kino i gopury”, a atrakcje innej natury traktowałam trochę po macoszemu. Teraz, mając przed sobą perspektywę wielomiesięcznego pobytu trochę to nadrabiam. Choć gopur też jeszcze dużo zostało do zobaczenia...

Cóż jest tak ciekawego w chrześcijaństwie indyjskim? Właściwie to samo, co w każdym innym – to, że jest tak mocno przesiąknięte lokalną tradycją. W Europie nie czujemy tego tak bardzo, głównie chyba dlatego, że poszczególne państwa nie różnią się aż tak bardzo między sobą, a poza tym, jak powiada przysłowie, trudno zobaczyć czubek własnego nosa. W Indiach jednak kwestia ta jest wyjątkowo widoczna. W kościołach spotkać można wiele praktyk wydawałoby się typowo hinduskich, od tak niewinnych obyczajowych kwestii jak ściąganie butów, aż po obecność świętych drzew w obrębie kościelnych murów, czy strażników przy wejściu.

Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że sam hinduizm jest wyjątkowo skłonny do wchłaniania różnych obiektów kultu i asymilowania ich jako kolejnych postaci, form czy aspektów (wbrew pozorom znacznie rzadziej jako wcieleń) już czczonego bóstwa. Często więc nie jest oczywiste kto i dlaczego odwiedza kościół. Doroczne święto obchodzone w katolickiej bazylice w Welanganni jest tego bardzo dobrym przykładem – podobno około połowa z odwiedzających w tym czasie kościół pielgrzymów to hindusi, którzy postrzegają Maryję z Welanganni jako jedną z postaci bogini Marijamman (o której wspominałam przy okazji święta w miesiącu adi).

Drzewa ani strażników nie zauważyłam, za to może kilkadziesiąt metrów od bazyliki znajdował się oficjalny zakład, w którym można ogolić głowę i przekłuć uszy. Widać było, że usługa cieszy się dużą popularnością – wierni czekali na swoją kolej w długiej kolejce, a w tłumie pielgrzymów dało się zauważyć niejedną łysą głowę. Pierwszy raz w życiu taki zakład widziałam w zeszłym roku w świątyni Muruhana w Tiruttani. Całkowite golenie głowy jest bardzo popularną formą ofiary dla tego bóstwa, którą składają zarówno mężczyźni jak i kobiety. Pokryty chłodzącą pastą czerep może świadczyć równie dobrze o odbyciu pielgrzymki do innego przybytku, np. wisznuickiej świątyni w Tirupati (która mam nadzieję doczeka się własnego wpisu za jakiś czas).

Inną rzeczą, która przykuła moją uwagę, były tacki, z którymi całkiem sporo ludzi (choć wyraźna mniejszość) wchodziło do kościoła. Na tackach leżała najbardziej standardowa ofiara, jaką wnosi się do hinduskiej świątyni – kokos i kwiaty jaśminu. Niestety nie miałam okazji podpatrzeć, co się z tymi tackami działo wewnątrz bazyliki, tłum był tak wielki, że nie udało mi się w ogóle dostać do środka. Za to później zauważyłam, że gotowe tacki sprzedawane są przez zakonnice w oficjalnym stoisku z ofiarami, gdzie poza tym można było nabyć święcony olej, świece oraz srebrne wota.

Ze świętami hinduskimi skojarzyła mi się również dumnie powiewająca flaga wciągnięta na czas dziewięciodniowych obchodów w Welanganni. Jak pisałam przy okazji adi tiruwili, w pierwszy dzień ważnych uroczystości wciąga się na świątynny maszt flagę, która pozostaje tam do końca zazwyczaj wielodniowych obchodów. Choć sama idea może nie wydawać się tak strasznie egzotyczna, to jednak nie widziałam jak dotąd masztu na terenie kościoła.

W ramach dygresji: maszt bazyliki w Welanganni sam w sobie jest dość ciekawy. Mimo – jak mi się przynajmniej wydaje – pełnienia funkcji analogicznej do masztu w świątyniach hinduskich, nie ma on typowej dla tych ostatnich formy. Naśladuje on kształtem maszt statku, co jest nawiązaniem do jednej z legend założycielskich bazyliki i kultu Maryji z Welanganni, która miała wskazać portugalskim żeglarzom bezpieczną drogę do brzegu. Zgodnie z powszechną wersją cudowne objawienia miały miejsce już wcześniej, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero ukazanie się Europejczykom wywołało większe zainteresowanie i zaowocowało powstaniem kościoła.

Oczywiście poza całą tą egzotyką nie brakło i bardzo swojskich elementów. Oprawa mszy przypominała bardzo msze papieskie, czy inne wyprawiane przy bardziej uroczystych okazjach. Mam nadzieję, że widać to trochę na zdjęciu. W użyciu było wiele języków, bo i wierni przybyli z różnych stron. Z pewnością był angielski, tamilski, malajalam, kannada, konkani, marathi i hindi, nie wiem, jak z innymi. Niestety nie dotrwałam do końca mszy, bo po około trzech godzinach kręcenia się po mieście w gęstym tłumie byłam cała obolała i do tego mokra (indyjski tłum to wyjątkowo ciężkie doświadczenie), a zrobiło się już ciemno i martwiłam się o powrót.

Decyzja była chyba dobra, bo powrót okazał się rzeczywiście ciężki. Ponieważ był to już koniec święta, z powodu dużej ilości dodatkowych autobusów potrzebnych do wywiezienia wszystkich pielgrzymów, zorganizowano prowizoryczne przystanki na przestrzeni kilku kilometrów wokół miasta. Autobus do miejscowości, w której nocowałam nie odchodził już z głównego dworca autobusowego, na którym wysiadłam, lecz musiałam odbyć około półgodzinny spacerek za miasto. W chłodnym wieczornym powietrzu było to całkiem przyjemne, a że ulice pełne były pilnującej porządku policji udało mi się jakoś nie zgubić. Cieszę, że nie musiałam tej drogi odbywać ze wszystkimi innymi.

Oczywiście komfort tego spaceru, siedzącego miejsca w autobusie i znalezienia się w swoim pokoju o przyzwoitej godzinie miał swoją cenę – przegapienie słynnej procesji odbywającej się po mszy. Figury Maryji i różnych świętych szykowane były chyba cały dzień, a na pewno przygotowania były już w toku kiedy przyjechałam dość wczesnym popołudniem. Ponieważ trasa procesji biegnie przez plażę, nie ma mowy o użyciu jakichkolwiek wozów. Posążki obnoszone są w wielkich drewnianych lektykach obwieszonych girlandami kwiatów i ozdobionych lampkami. Największa jest oczywiście lektyka z Maryją, którą nieść musi kilkadziesiąt osób. Szczęśliwych wybrańców łatwo było rozpoznać po oficjalnych podkoszulkach – błekitnych z napisem „car carrier” na piersi. Tej procesji jednak żałuję. Tak samo jak wnętrza bazyliki, którego nie zobaczyłam, choć to akurat łatwo będzie nadrobić po sezonie.

piątek, 21 września 2012

miesiąc z kinem indyjskim: sierpień

Jeszcze przed wyjazdem do Indii, kiedy podjęłam decyzję o ożywieniu bloga na czas stypendium, postanowiłam, że z obejrzanych filmów będę się spowiadać raz na miesiąc. Niestety muszę ze wstydem przyznać, że pierwszy wpis nie będzie zbyt bogaty. O ile podczas poprzednich wyjazdów biegałam do kina jak pies z chorym pęcherzem, tym razem przez cały sierpień na salę kinową zawędrowałam tylko raz. Cóż, bywa. Przynajmniej będzie więcej miejsca na moje przemyślenia na temat tego konkretnego filmu, którym jest:

Atta katti*


Tamilowie zawsze potrafili robić bardzo dobre realistyczne filmy. Filmy wiernie oddające zarówno wygląd Tamilnadu, jak i stosunki społeczne i życie zwykłego człowieka, z którym łatwo się utożsamić widzowi. Filmy z autentycznym, wiarygodnym scenariuszem, opowiadającym historię, która mogła wydarzyć się na sąsiedniej ulicy, czy w sąsiedniej wsi. Mam jednak wrażenie, że w ciągu ostatniej dekady realistyczni twórcy szczególnie upodobali sobie najmroczniejsze strony życia i wyjątkowo tragiczne, często krwawe zakończenia. Może to tylko kwestia doboru filmów, a nie rzeczywisty trend, jeśli jednak moja obserwacja jest słuszna, to rozszerzyłabym ją o dodatkowe spostrzeżenie: sytuacja powoli się zmienia. Niezależnie jednak od tego jak Atta katti wpisuje się w szersze nurty kina tamilskiego, można ten film scharakteryzować słowami: realistyczny, lekki i beztroski. Czy optymistyczny? Cóż, to już zależy jak bardzo jest się przyzwyczajonym do romantycznych schematów, bo film z wielu się podśmiewa i poddaje je w wątpliwość.

Nie powinno to zresztą dziwić, skoro reżyser jest byłym asystentem Wenkata Prabu (Ćennaj 600028, Sarodźa, Goa, Mangatta), którego znakiem rozpoznawczym jest atakowanie z humorem utartych szablonów. Atta katti posiada wszystkie te cechy, lecz jednocześnie brak mu też typowego dla Wenkata pastiszowego przerysowania, co wielu widzom może przypaść do gustu.

Film przeprowadza nas przez bóle dorastania młodzieńca z niedużej podćennajskiej miejscowości. Chłopak jest właśnie w wieku, w którym od stania blisko dziewczyny tętno mocno wzrasta, a wyobraźnię ma uformowaną przez historie o wielkiej sile prawdziwej miłości zrodzonej ze spotkania oczu. Tylko co zrobić skoro spojrzenie niemal każdej dziewczyny budzi takie same emocje? Jednocześnie surowa obyczajowość w której żyje praktycznie uniemożliwia mu robienie czegokolwiek więcej, niż spoglądanie, czy ewentualnie podrzucanie liścików...

Obserwujemy całą serię wielkich przygód i uniesień miłosnych, w których bohaterowie praktycznie ze sobą nie rozmawiają. Później, w latach college'owych dochodzi do bardziej bezpośredniego kontaktu, ale i tak trudno powiedzieć, by coś poważniejszego zaszło. Chłopcy bez większych oporów "flirtują" z kilkoma dziewczynami na raz, przez co dziewczyny czują sie straszliwie zdradzone. Dziewczyny lubią być adorowane z oddali, ale nie chcą żadnych kłopotów i uciekają przed zobowiązaniami, przez co chłopcy czują się strasznie zdradzeni. Sama strasznie poważne sprawy - dla zainteresowanych. Dla postronnych - czyste głupstwo. Dla widza - dość zabawne studium dramatów tamilskiej młodzieży.

*Systematycznie bojkotuję idiotyczny niby-angielski zapis tamilskich słów i używam spolszczeń możliwie najlepiej oddających wymowę. Dla porządku jednak oto wersja w obcym języku:

Atta katti - Atta kathi
Wenkat Prabu - Venkat Prabhu
Ćennaj 600028 - Chennai 600028
Sarodźa - Saroja
Mangatta - Mankatha

P.S. We wrześniu już poszło mi lepiej.

czwartek, 20 września 2012

Zdjęcie tygodnia #5 (29 sierpnia - 4 września): kilka luźnych uwag o świątyni Nataradźi




Po ponad miesiącu czas najwyższy wprowadzić na tego bloga najważniejszy obiekt w mojej miejscowości, czyli świątynię Nataradźi. Chyba nawet osoby spoza indologii i średnio zainteresowane Indiami kojarzą słynny wizerunek tańczącego Śiwy (np. taki). To właśnie jest Nataradźa, a jego główna świątynia leży około dziesięciu minut spacerkiem od mojego domu.

Tak ważny ośrodek odwiedzany jest oczywiście przez pielgrzymów z całych Indii. Kiedy przyjdzie się w czasie pudźy (jest ich sześć w ciągu dnia) można usłyszeć wiele różnych języków. Czasem przewijają się też grupy białych oszołomów, które próbują się oświecać medytując pod kolumnami, jednak od jakiegoś czasu już ich nie widziałam, więc może jest to zjawisko powszechne głównie w sezonie wakacyjnym.

Co ciekawe, stojąc w głównym przybytku twarzą do Nataradźy wystarczy odwrócić się w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, by przenieść się ze świątyni śiwaickiej do wisznuickiej – z tamtej strony znajduje się spory przybytek Gowindaradźi. To jedna ze specyficznych cech Ćidambaram, że jest ważnym miejscem kultu dla obu wyznań. Status quo jakoś się utrzymuje, mimo iż naiwnością byłoby wierzyć, że obie strony nie miały nigdy żadnych zastrzeżeń. Kto oglądał (straszliwie głupi) film Kamala Hassana, Dasawataram, ten zapewne pamięta początkowe sceny dramatycznego wyrzucenia posągu Wisznu ze świątyni. Była to właśnie świątynia Nataradźy w Ćidambaram i incydent taki rzeczywiście miał miejsce, choć dalsze losy posągu potoczyły się nieco inaczej – nikt oczywiście nie zadawał sobie trudu targania wielkiego kamienia na głęboką wodę i posągiem szybko zaopiekowali się wyznawcy przenosząc go do innej świątyni. Po zaledwie kilku wiekach Wisznu powrócił do Ćidambaram.

Świątynię odwiedziłam po raz pierwszy dwa lata temu i obudziła wtedy we mnie bardzo podobne uczucia, jak budzi teraz. Najpierw zachwyt i całkowite oczarowanie, potem smutne rozczarowanie. Zachwyt przyszedł, gdy przyszłam tu wieczorem, podczas wieczornej pudźy. Chyba wtedy świątynia jest najładniejsza, a brak jakichkolwiek ograniczeń dla innowierców i ogólna życzliwość braminów otwiera przed człowiekiem naprawdę niesamowity świat. Niektóre świątynie hinduskie przypominają trochę muzea, ewentualnie relikt minionych czasów, Ćidambaram natomiast jest miejscem niezwykle żywym. Wszystko ciekawi, fascynuje, wszędzie chce się przystanąć. Oczywiście w wielu miejscach powonienie atakowane jest dość bezlitośnie, a wszystko pokryte jest kamforową sadzą i brudem stuleci, ale jakoś da się to sklasyfikować jako „klimatyczne”.

Smutek przyszedł następnego dnia, gdy zobaczyłam świątynię w słońcu dnia. Okazało się wtedy, że tętniący życiem główny przybytek jest czymś na podobieństwo sprawnego serca w mocno spetryfikowanym ciele. Wielki piękny kompleks świątynny stoi zostawiony sam sobie i mocno się sypie. Plac jest niezamieciony, wala się tam potłuczone szkło, a przecież trzeba iść na boso. Można spotkać wiele niedostępnych, częściowo zawalonych i przerośniętych krzakami budynków. Najbardziej boli przeogromna, ociekająca bogactwem kunsztownej rzeźby mandapa (hala kolumnowa) ogrodzona metalowym płotkiem i zamknięta na kłódkę. Mam cały czas nadzieję, że otwiera się ją przynajmniej podczas jakiegoś święta.

Koniecznych jest jeszcze kilka słów o obsługujących świątynię braminach. Jest to kasta dikszitarów, która żyje chyba głównie w Ćidambaram i okolicach. Różne źródła podają, że rozpoznać ich można łatwo po tym, że noszą koczek na boku, ale w praktyce nie ma co się czepiać tego, co mówią źródła (ile widzicie koczków na boku na zdjęciu?). Interakcja z nimi jest dość interesująca. Kiedy pierwszy raz po przyjeździe na stypendium pokazałam się w świątyni i podeszłam do sędziwego bramina po popiołek, bo bardzo krótkiej wymianie zdań wziął kartkę i zapisał mi swój numer telefonu oferując, że chętnie mi poopowiada o świątyni. Jak mi potem powiedziano oni tak funkcjonują – z gościem, czy turystą komunikuje się jeden konkretny bramin. Dodzwonić się do nich łatwo, bo komórki zatknięte do połowy za pas tradycyjnego białego wetti noszą wszyscy i odbierają bez skrępowania przy niemal każdej świątynnej czynności.

środa, 12 września 2012

Zdjęcie tygodnia #4 (22 - 28 sierpnia): szmatki




Dziś znów podzielę się refleksjami o aspektach życia codziennego. Przyczyną pośrednią jest fakt, że barwne indyjskie ciuszki to temat-rzeka i można sypać ciekawostkami jak z rękawa. Bardziej bezpośrednim powodem, przez który zdecydowałam się napisać o swojej garderobie i tutejszych zwyczajach jest to, że w tygodniu, którego dotyczy ten wpis, byłam chora i prawie nie wychodziłam z domu. Siłą rzeczy zdjęcie kolorowych szmatek było najciekawszym, jakie mogłam zrobić w swoim praktycznie pustym mieszkanku.

Ubrania otaczających nas ludzi są jedną z pierwszych rzeczy, która przykuwa wzrok i uwagę na tamilskich ulicach. Z jednej strony wcale nie są one tak egzotyczne, jak można by się spodziewać – dużo zobaczymy zwykłych koszul, spodni i t-shirtów. Z drugiej strony niewiele osób mogłoby przechadzać się po europejskich ulicach nie budząc zainteresowania, a często i uśmieszku. Z jednej strony niejeden turysta może poczuć się rozczarowany brakiem tej osławionej „pulsującej feerii barw” i tym, że nie każda miejscowa kobieta przypomina strojem rajskiego ptaka. Z drugiej strony większość z nas nie pokazała by się w Polsce w takich zestawieniach kolorystycznych.

Zwesternizowani są przede wszystkim panowie, zwłaszcza od pasa w górę. Panie paradują raczej w indyjskich strojach (celowo nie piszę „tradycyjnych”, o czym dalej). W małych i średnich miejscowościach, z którymi mam największe doświadczenie, właściwie nie widuję kobiet ubranych na zachodnią modłę, nie licząc oczywiście cudzoziemców (w Ćidambaram są to głównie Afrykańczycy, których sporo studiuje na tutejszym uniwersytecie).

Cóż więc noszą panie? Oczywiście przede wszystkim sari. Ale uwaga, jest pewien haczyk – sari nie może sobie nałożyć każdy, kto ma na to ochotę. Jest to strój kobiety dorosłej, świadczący o jej dojrzałości. W tradycyjnym społeczeństwie, o ile mnie pamięć nie myli, sari było przywilejem mężatek. Obecnie nie jest to tak ściśle przestrzegane, najprawdopodobniej ze względu na znaczący wzrost wieku zamążpójścia, zwłaszcza w miastach i wśród osób wykształconych. Trudno oczekiwać, żeby trzydziestoletnia kobieta paradowała po biurze w stroju dziecka tylko dlatego, że jest niezamężna. Jednak poczucie, że sari to przywilej, na który trzeba zasłużyć, pozostało. Niedawno miałam okazję zobaczyć, jakie emocje potrafi to budzić.

W mojej grupie jest około dziesięciu dziewcząt. Wszystkie w wieku 21-22 lat. Na początku wszystkie nosiłyśmy ćuridary, z wyjątkiem jednej, która codziennie przychodziła w sari. Jednak po kilku tygodniach kolejna dziewczyna postanowiła przyjść w bardziej kobiecym stroju. Tego dnia rozpętała się prawdziwa awantura, w wyniku której nie odbyły się pierwsze zajęcia na naszym wydziale.

Wykładowca ledwo zdążył wejść, usiąść i wymienić powitalne grzeczności, kiedy do sali wparowało około dwudziestu, może trzydziestu wzburzonych niewiast. Wszystkie w sari. Jak się okazało były to studentki drugiego roku, oburzone bezczelnością studentki roku pierwszego, która ośmieliła się nałożyć sari i jeszcze zamiast przeprosić starsze koleżanki i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, oświadczyła butnie, że ojciec jej pozwolił, więc jej wolno. Wszystkie krzyczały naraz i przez chwilę się zastanawiałam, czy zaraz dziewczyny nie zlinczują. Na szczęście tego nie zrobiły, ale udało im się doprowadzić ją do płaczu, a trzeba zaznaczyć, że nie była to szczególnie potulna i cicha osoba i stawiała im się hardo. Dla mnie jednak jeszcze bardziej niż agresja seniorek szokujący był fakt, że żądały interwencji wykładowcy i z taką sprawą wtargnęły na zajęcia.

Z tego pierwszego starcia nie zrozumiałam zupełnie nic i nie miałam pojęcia, na czym stanęło. Gdy jednak dziewczyny w końcu sobie poszły, po upływie niecałych dziesięciu minut przyszła kolejna delegacja, tym razem złożona z chłopców, też ponad dwadzieścia osób. Tu już mówiono spokojniejszym tonem – jak dla mnie nieco kumoterskim, choć uniżonym, mającym chyba sprawić, by wykładowca poczuł się do męskiej solidarności – i udało mi się strzępki wypowiedzi zrozumieć. Generalnie chłopcy przekonywali, że przecież tu chodzi o prestiż całego drugiego roku i całej uczelni i pan profesor koniecznie musi nakazać dziewczynie noszenie ćuridaru. Pan profesor tymczasem bardzo mi zaimponował, proponując obrażonym ubiorem pierwszorocznej dziewczyny studentom, żeby sami nałożyli ćuridary, bo on, jako zarabiający pieniądze mężczyzna czuje się urażony tym, że chodzą w koszulach, tak jak on.

Zapewne zainteresuje was, dlaczego nikt nigdy nie zrobił takiej awantury koleżance, która w sari chodziła od samego początku. Proste – dziewczyna jest zaręczona, więc w oczach wszystkich zasłużyła na przywilej ubierania się jak dorosła kobieta. Natomiast po wspomnianym incydencie więcej dziewczyn z grupy zaczęło przychodzić w sari. Częściowo zapewne w ramach buntu. Ale do łazienki same się boją chodzić...

No dobrze, co więc powinny nosić młode panienki, które jeszcze nie dorosły do sari? Zgodnie z tradycją powinno to być pół-sari, czyli coś, co doskonale znają wielbiciele południowoindyjskiego kina. Różnica pomiędzy sari i pół-sari polega na tym, że to pierwsze jest bardzo długim kawałkiem materiału (zazwyczaj minimum 6 metrów), który po zawiązaniu tworzy strój zasłaniający zarówno dolną część ciała jak i piersi, a z tyłu jeszcze zwisa z ramienia luźny koniec, co najmniej do pasa, ale lepiej żeby sięgał mniej więcej kolan. Zakładam, że każdy orientuje się, jak wygląda sari. Pół-sari jest znacznie krótsze (jak nazwa wskazuje – mniej więcej o połowę), na górnej części ciała upięte jest jak normalne sari, ale nie zasłania części dolnej. Nosi się do niego normalną długą spódnicę, za którą jest ono zatknięte.

I tu wypada wytłumaczyć, dlaczego na początku wpisu zrobiłam zastrzeżenie, że indyjski i tradycyjny to nie musi być to samo (często bowiem spotykam się ze stosowaniem dychotomii „tradycyjny-zachodni”). Jak napisałam, pół-sari jest tradycyjnym strojem młodej dziewczyny, ale na ulicach bardzo trudno jest je zobaczyć. Parę razy widziałam tak ubraną dziewczynę na uniwersytecie, ale jest to ogromna rzadkość. Wśród młodzieży płci żeńskiej dominują wspomniane już ćuridary, czyli rodzaj luźno dopasowanej tuniki do kolan, często z rozcięciami po bokach. Nosi się do nich też dość luźne spodnie i szeroki szal z końcami przerzuconymi na plecy. Ćuridar jest tradycyjnym indyjskim strojem, ale nie tamilskim. O ile się orientuję jest to stosunkowo niedawne zapożyczenie z kultury północnoindyjskiej (gdzie ćuridar nie jest postrzegany jako strój podlotka i wielu regionach noszą go dojrzałe kobiety).

To na sam koniec jeszcze kilka słów o mojej własnej szafie. Z początku, zaraz po przyjeździe (jak zresztą i przy poprzednich wizytach w Raju), latałam w szmatach przywiezionych z domu. Doświadczenie nie jest zbyt przyjemne, bo nasze szmaty nie są zbyt dobrze przystosowane do takich upałów. Dlatego zawsze biorę ich mało, zakładając, że szybko zaopatrzę się w wygodniejsze, miejscowe. Z tą szybkością jednak nie zawsze się udaje. Co prawda można w sklepach dostać gotowe rzeczy, ale tak jak w Polsce, znalezienie czegoś ładnego na kobietę moich rozmiarów jest dość trudne. Jeśli jeszcze ktoś tak jak ja, nie za bardzo lubi łażenie po sklepach odzieżowych, sprawa jest z góry skazana na porażkę. Nie do końca jednak – w Indiach, w przeciwieństwie do Polski, gdzie człowiek jest skazany na gotowe rozmiary, ogromną popularnością cieszy się szycie na miarę. W wielu sklepach materiały na ubrania stanowią znacznie większą część asortymentu niż gotowe rzeczy. Krawca znaleźć zaś można prawie na każdej ulicy i nie jest to zbyt droga usługa. Ale trzeba oczywiście kilka dni zaczekać.

Sprzedawane są przede wszystkim gotowe zestawy na ćuridary – dobrane trzy kawałki materiału: szal, jeden na tunikę i jeden na spodnie. Kawałek na ćuridar bywa w różnym stopniu wykończony. Czasem jest to sam materiał, z którego trzeba wszystko samemu wykroić. Czasem wstępnie wykrojone są części na przód, tył i rękawki, trzeba tylko dopasować rozmiar i zrobić otwór na głowę. Raz zaś kupiłam zestaw, w którym właściwie trzeba było tylko zszyć boczki na odpowiedniej szerokości – wokół szyi i na dole wszystko było wykończone.

Nawiasem mówiąc, żeby nałożyć sari też trzeba odwiedzić krawca. Potrzebna jest przecież bluzeczka, którą dostać bardzo trudno, a poza tym powinna być dobrze dopasowana, przede wszystkim kolorystycznie. A i końce samego sari, nie wiedzieć czemu, nigdy nie są wykończone i jeśli się ich nie obszyje obstrzępią się niemiłosiernie w bardzo krótkim czasie.

Wszystko to brzmi pięknie, w praktyce jednak muszę zwierzyć się ze swego wielkiego żalu – tutejsi krawcy nie są zbyt biegli w swojej sztuce. Zdarzyło mi się wybrać kilka razy do takiego, co nie potrafił sam zdjąć miary, potrzebował starego ubrania na wzór. Przestałam już próbować prosić kolejne krawcowe, żeby w ćuridarze zrobiły mi boczne szwy na piersiach, bo całość źle leży na tak monumentalnej niewieście. Takie propozycje jak nieco inny krój rękawa spotykają się albo z szeroko otwartymi oczami, albo z potakiwaniem, a na końcu jest pod ogólnoobowiązujący szablon. W końcu zrozumiałam dlaczego odzież kobiet wydawała mi się zawsze w pewien sposób monotonna – wszyscy krawcy szyją według jednego kroju.

W ogólnym rozrachunku nie ma się jednak na co krzywić. W końcu nie zawsze można sobie pozwolić na komfort biegania w jaskrawozielonej tunice i różowych spodniach, tudzież błękitnym sari w fioletowo-złote esy-floresy. A do tego w rozpadających się plastikowych klapkach...