środa, 26 września 2012

Zdjęcie tygodnia #6 (5 - 11 września): Ave Sakti, Om Maryja!



Chrześcijaństwo w Indiach Południowych wydaje się być bardzo ciekawym zjawiskiem. Piszę „wydaje się”, bo nie mam tak naprawdę żadnych własnych doświadczeń z wyjątkiem tego, o którym będę dziś pisać. W Tamilnadu dość łatwo jest się zapatrzeć na hinduskie świątynie oraz święta, zwłaszcza, jeśli ma się mało czasu. Tak w każdym razie było ze mną – moje dwie poprzednie podróże odbyłam pod hasłem „kino i gopury”, a atrakcje innej natury traktowałam trochę po macoszemu. Teraz, mając przed sobą perspektywę wielomiesięcznego pobytu trochę to nadrabiam. Choć gopur też jeszcze dużo zostało do zobaczenia...

Cóż jest tak ciekawego w chrześcijaństwie indyjskim? Właściwie to samo, co w każdym innym – to, że jest tak mocno przesiąknięte lokalną tradycją. W Europie nie czujemy tego tak bardzo, głównie chyba dlatego, że poszczególne państwa nie różnią się aż tak bardzo między sobą, a poza tym, jak powiada przysłowie, trudno zobaczyć czubek własnego nosa. W Indiach jednak kwestia ta jest wyjątkowo widoczna. W kościołach spotkać można wiele praktyk wydawałoby się typowo hinduskich, od tak niewinnych obyczajowych kwestii jak ściąganie butów, aż po obecność świętych drzew w obrębie kościelnych murów, czy strażników przy wejściu.

Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że sam hinduizm jest wyjątkowo skłonny do wchłaniania różnych obiektów kultu i asymilowania ich jako kolejnych postaci, form czy aspektów (wbrew pozorom znacznie rzadziej jako wcieleń) już czczonego bóstwa. Często więc nie jest oczywiste kto i dlaczego odwiedza kościół. Doroczne święto obchodzone w katolickiej bazylice w Welanganni jest tego bardzo dobrym przykładem – podobno około połowa z odwiedzających w tym czasie kościół pielgrzymów to hindusi, którzy postrzegają Maryję z Welanganni jako jedną z postaci bogini Marijamman (o której wspominałam przy okazji święta w miesiącu adi).

Drzewa ani strażników nie zauważyłam, za to może kilkadziesiąt metrów od bazyliki znajdował się oficjalny zakład, w którym można ogolić głowę i przekłuć uszy. Widać było, że usługa cieszy się dużą popularnością – wierni czekali na swoją kolej w długiej kolejce, a w tłumie pielgrzymów dało się zauważyć niejedną łysą głowę. Pierwszy raz w życiu taki zakład widziałam w zeszłym roku w świątyni Muruhana w Tiruttani. Całkowite golenie głowy jest bardzo popularną formą ofiary dla tego bóstwa, którą składają zarówno mężczyźni jak i kobiety. Pokryty chłodzącą pastą czerep może świadczyć równie dobrze o odbyciu pielgrzymki do innego przybytku, np. wisznuickiej świątyni w Tirupati (która mam nadzieję doczeka się własnego wpisu za jakiś czas).

Inną rzeczą, która przykuła moją uwagę, były tacki, z którymi całkiem sporo ludzi (choć wyraźna mniejszość) wchodziło do kościoła. Na tackach leżała najbardziej standardowa ofiara, jaką wnosi się do hinduskiej świątyni – kokos i kwiaty jaśminu. Niestety nie miałam okazji podpatrzeć, co się z tymi tackami działo wewnątrz bazyliki, tłum był tak wielki, że nie udało mi się w ogóle dostać do środka. Za to później zauważyłam, że gotowe tacki sprzedawane są przez zakonnice w oficjalnym stoisku z ofiarami, gdzie poza tym można było nabyć święcony olej, świece oraz srebrne wota.

Ze świętami hinduskimi skojarzyła mi się również dumnie powiewająca flaga wciągnięta na czas dziewięciodniowych obchodów w Welanganni. Jak pisałam przy okazji adi tiruwili, w pierwszy dzień ważnych uroczystości wciąga się na świątynny maszt flagę, która pozostaje tam do końca zazwyczaj wielodniowych obchodów. Choć sama idea może nie wydawać się tak strasznie egzotyczna, to jednak nie widziałam jak dotąd masztu na terenie kościoła.

W ramach dygresji: maszt bazyliki w Welanganni sam w sobie jest dość ciekawy. Mimo – jak mi się przynajmniej wydaje – pełnienia funkcji analogicznej do masztu w świątyniach hinduskich, nie ma on typowej dla tych ostatnich formy. Naśladuje on kształtem maszt statku, co jest nawiązaniem do jednej z legend założycielskich bazyliki i kultu Maryji z Welanganni, która miała wskazać portugalskim żeglarzom bezpieczną drogę do brzegu. Zgodnie z powszechną wersją cudowne objawienia miały miejsce już wcześniej, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero ukazanie się Europejczykom wywołało większe zainteresowanie i zaowocowało powstaniem kościoła.

Oczywiście poza całą tą egzotyką nie brakło i bardzo swojskich elementów. Oprawa mszy przypominała bardzo msze papieskie, czy inne wyprawiane przy bardziej uroczystych okazjach. Mam nadzieję, że widać to trochę na zdjęciu. W użyciu było wiele języków, bo i wierni przybyli z różnych stron. Z pewnością był angielski, tamilski, malajalam, kannada, konkani, marathi i hindi, nie wiem, jak z innymi. Niestety nie dotrwałam do końca mszy, bo po około trzech godzinach kręcenia się po mieście w gęstym tłumie byłam cała obolała i do tego mokra (indyjski tłum to wyjątkowo ciężkie doświadczenie), a zrobiło się już ciemno i martwiłam się o powrót.

Decyzja była chyba dobra, bo powrót okazał się rzeczywiście ciężki. Ponieważ był to już koniec święta, z powodu dużej ilości dodatkowych autobusów potrzebnych do wywiezienia wszystkich pielgrzymów, zorganizowano prowizoryczne przystanki na przestrzeni kilku kilometrów wokół miasta. Autobus do miejscowości, w której nocowałam nie odchodził już z głównego dworca autobusowego, na którym wysiadłam, lecz musiałam odbyć około półgodzinny spacerek za miasto. W chłodnym wieczornym powietrzu było to całkiem przyjemne, a że ulice pełne były pilnującej porządku policji udało mi się jakoś nie zgubić. Cieszę, że nie musiałam tej drogi odbywać ze wszystkimi innymi.

Oczywiście komfort tego spaceru, siedzącego miejsca w autobusie i znalezienia się w swoim pokoju o przyzwoitej godzinie miał swoją cenę – przegapienie słynnej procesji odbywającej się po mszy. Figury Maryji i różnych świętych szykowane były chyba cały dzień, a na pewno przygotowania były już w toku kiedy przyjechałam dość wczesnym popołudniem. Ponieważ trasa procesji biegnie przez plażę, nie ma mowy o użyciu jakichkolwiek wozów. Posążki obnoszone są w wielkich drewnianych lektykach obwieszonych girlandami kwiatów i ozdobionych lampkami. Największa jest oczywiście lektyka z Maryją, którą nieść musi kilkadziesiąt osób. Szczęśliwych wybrańców łatwo było rozpoznać po oficjalnych podkoszulkach – błekitnych z napisem „car carrier” na piersi. Tej procesji jednak żałuję. Tak samo jak wnętrza bazyliki, którego nie zobaczyłam, choć to akurat łatwo będzie nadrobić po sezonie.

piątek, 21 września 2012

miesiąc z kinem indyjskim: sierpień

Jeszcze przed wyjazdem do Indii, kiedy podjęłam decyzję o ożywieniu bloga na czas stypendium, postanowiłam, że z obejrzanych filmów będę się spowiadać raz na miesiąc. Niestety muszę ze wstydem przyznać, że pierwszy wpis nie będzie zbyt bogaty. O ile podczas poprzednich wyjazdów biegałam do kina jak pies z chorym pęcherzem, tym razem przez cały sierpień na salę kinową zawędrowałam tylko raz. Cóż, bywa. Przynajmniej będzie więcej miejsca na moje przemyślenia na temat tego konkretnego filmu, którym jest:

Atta katti*


Tamilowie zawsze potrafili robić bardzo dobre realistyczne filmy. Filmy wiernie oddające zarówno wygląd Tamilnadu, jak i stosunki społeczne i życie zwykłego człowieka, z którym łatwo się utożsamić widzowi. Filmy z autentycznym, wiarygodnym scenariuszem, opowiadającym historię, która mogła wydarzyć się na sąsiedniej ulicy, czy w sąsiedniej wsi. Mam jednak wrażenie, że w ciągu ostatniej dekady realistyczni twórcy szczególnie upodobali sobie najmroczniejsze strony życia i wyjątkowo tragiczne, często krwawe zakończenia. Może to tylko kwestia doboru filmów, a nie rzeczywisty trend, jeśli jednak moja obserwacja jest słuszna, to rozszerzyłabym ją o dodatkowe spostrzeżenie: sytuacja powoli się zmienia. Niezależnie jednak od tego jak Atta katti wpisuje się w szersze nurty kina tamilskiego, można ten film scharakteryzować słowami: realistyczny, lekki i beztroski. Czy optymistyczny? Cóż, to już zależy jak bardzo jest się przyzwyczajonym do romantycznych schematów, bo film z wielu się podśmiewa i poddaje je w wątpliwość.

Nie powinno to zresztą dziwić, skoro reżyser jest byłym asystentem Wenkata Prabu (Ćennaj 600028, Sarodźa, Goa, Mangatta), którego znakiem rozpoznawczym jest atakowanie z humorem utartych szablonów. Atta katti posiada wszystkie te cechy, lecz jednocześnie brak mu też typowego dla Wenkata pastiszowego przerysowania, co wielu widzom może przypaść do gustu.

Film przeprowadza nas przez bóle dorastania młodzieńca z niedużej podćennajskiej miejscowości. Chłopak jest właśnie w wieku, w którym od stania blisko dziewczyny tętno mocno wzrasta, a wyobraźnię ma uformowaną przez historie o wielkiej sile prawdziwej miłości zrodzonej ze spotkania oczu. Tylko co zrobić skoro spojrzenie niemal każdej dziewczyny budzi takie same emocje? Jednocześnie surowa obyczajowość w której żyje praktycznie uniemożliwia mu robienie czegokolwiek więcej, niż spoglądanie, czy ewentualnie podrzucanie liścików...

Obserwujemy całą serię wielkich przygód i uniesień miłosnych, w których bohaterowie praktycznie ze sobą nie rozmawiają. Później, w latach college'owych dochodzi do bardziej bezpośredniego kontaktu, ale i tak trudno powiedzieć, by coś poważniejszego zaszło. Chłopcy bez większych oporów "flirtują" z kilkoma dziewczynami na raz, przez co dziewczyny czują sie straszliwie zdradzone. Dziewczyny lubią być adorowane z oddali, ale nie chcą żadnych kłopotów i uciekają przed zobowiązaniami, przez co chłopcy czują się strasznie zdradzeni. Sama strasznie poważne sprawy - dla zainteresowanych. Dla postronnych - czyste głupstwo. Dla widza - dość zabawne studium dramatów tamilskiej młodzieży.

*Systematycznie bojkotuję idiotyczny niby-angielski zapis tamilskich słów i używam spolszczeń możliwie najlepiej oddających wymowę. Dla porządku jednak oto wersja w obcym języku:

Atta katti - Atta kathi
Wenkat Prabu - Venkat Prabhu
Ćennaj 600028 - Chennai 600028
Sarodźa - Saroja
Mangatta - Mankatha

P.S. We wrześniu już poszło mi lepiej.

czwartek, 20 września 2012

Zdjęcie tygodnia #5 (29 sierpnia - 4 września): kilka luźnych uwag o świątyni Nataradźi




Po ponad miesiącu czas najwyższy wprowadzić na tego bloga najważniejszy obiekt w mojej miejscowości, czyli świątynię Nataradźi. Chyba nawet osoby spoza indologii i średnio zainteresowane Indiami kojarzą słynny wizerunek tańczącego Śiwy (np. taki). To właśnie jest Nataradźa, a jego główna świątynia leży około dziesięciu minut spacerkiem od mojego domu.

Tak ważny ośrodek odwiedzany jest oczywiście przez pielgrzymów z całych Indii. Kiedy przyjdzie się w czasie pudźy (jest ich sześć w ciągu dnia) można usłyszeć wiele różnych języków. Czasem przewijają się też grupy białych oszołomów, które próbują się oświecać medytując pod kolumnami, jednak od jakiegoś czasu już ich nie widziałam, więc może jest to zjawisko powszechne głównie w sezonie wakacyjnym.

Co ciekawe, stojąc w głównym przybytku twarzą do Nataradźy wystarczy odwrócić się w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, by przenieść się ze świątyni śiwaickiej do wisznuickiej – z tamtej strony znajduje się spory przybytek Gowindaradźi. To jedna ze specyficznych cech Ćidambaram, że jest ważnym miejscem kultu dla obu wyznań. Status quo jakoś się utrzymuje, mimo iż naiwnością byłoby wierzyć, że obie strony nie miały nigdy żadnych zastrzeżeń. Kto oglądał (straszliwie głupi) film Kamala Hassana, Dasawataram, ten zapewne pamięta początkowe sceny dramatycznego wyrzucenia posągu Wisznu ze świątyni. Była to właśnie świątynia Nataradźy w Ćidambaram i incydent taki rzeczywiście miał miejsce, choć dalsze losy posągu potoczyły się nieco inaczej – nikt oczywiście nie zadawał sobie trudu targania wielkiego kamienia na głęboką wodę i posągiem szybko zaopiekowali się wyznawcy przenosząc go do innej świątyni. Po zaledwie kilku wiekach Wisznu powrócił do Ćidambaram.

Świątynię odwiedziłam po raz pierwszy dwa lata temu i obudziła wtedy we mnie bardzo podobne uczucia, jak budzi teraz. Najpierw zachwyt i całkowite oczarowanie, potem smutne rozczarowanie. Zachwyt przyszedł, gdy przyszłam tu wieczorem, podczas wieczornej pudźy. Chyba wtedy świątynia jest najładniejsza, a brak jakichkolwiek ograniczeń dla innowierców i ogólna życzliwość braminów otwiera przed człowiekiem naprawdę niesamowity świat. Niektóre świątynie hinduskie przypominają trochę muzea, ewentualnie relikt minionych czasów, Ćidambaram natomiast jest miejscem niezwykle żywym. Wszystko ciekawi, fascynuje, wszędzie chce się przystanąć. Oczywiście w wielu miejscach powonienie atakowane jest dość bezlitośnie, a wszystko pokryte jest kamforową sadzą i brudem stuleci, ale jakoś da się to sklasyfikować jako „klimatyczne”.

Smutek przyszedł następnego dnia, gdy zobaczyłam świątynię w słońcu dnia. Okazało się wtedy, że tętniący życiem główny przybytek jest czymś na podobieństwo sprawnego serca w mocno spetryfikowanym ciele. Wielki piękny kompleks świątynny stoi zostawiony sam sobie i mocno się sypie. Plac jest niezamieciony, wala się tam potłuczone szkło, a przecież trzeba iść na boso. Można spotkać wiele niedostępnych, częściowo zawalonych i przerośniętych krzakami budynków. Najbardziej boli przeogromna, ociekająca bogactwem kunsztownej rzeźby mandapa (hala kolumnowa) ogrodzona metalowym płotkiem i zamknięta na kłódkę. Mam cały czas nadzieję, że otwiera się ją przynajmniej podczas jakiegoś święta.

Koniecznych jest jeszcze kilka słów o obsługujących świątynię braminach. Jest to kasta dikszitarów, która żyje chyba głównie w Ćidambaram i okolicach. Różne źródła podają, że rozpoznać ich można łatwo po tym, że noszą koczek na boku, ale w praktyce nie ma co się czepiać tego, co mówią źródła (ile widzicie koczków na boku na zdjęciu?). Interakcja z nimi jest dość interesująca. Kiedy pierwszy raz po przyjeździe na stypendium pokazałam się w świątyni i podeszłam do sędziwego bramina po popiołek, bo bardzo krótkiej wymianie zdań wziął kartkę i zapisał mi swój numer telefonu oferując, że chętnie mi poopowiada o świątyni. Jak mi potem powiedziano oni tak funkcjonują – z gościem, czy turystą komunikuje się jeden konkretny bramin. Dodzwonić się do nich łatwo, bo komórki zatknięte do połowy za pas tradycyjnego białego wetti noszą wszyscy i odbierają bez skrępowania przy niemal każdej świątynnej czynności.

środa, 12 września 2012

Zdjęcie tygodnia #4 (22 - 28 sierpnia): szmatki




Dziś znów podzielę się refleksjami o aspektach życia codziennego. Przyczyną pośrednią jest fakt, że barwne indyjskie ciuszki to temat-rzeka i można sypać ciekawostkami jak z rękawa. Bardziej bezpośrednim powodem, przez który zdecydowałam się napisać o swojej garderobie i tutejszych zwyczajach jest to, że w tygodniu, którego dotyczy ten wpis, byłam chora i prawie nie wychodziłam z domu. Siłą rzeczy zdjęcie kolorowych szmatek było najciekawszym, jakie mogłam zrobić w swoim praktycznie pustym mieszkanku.

Ubrania otaczających nas ludzi są jedną z pierwszych rzeczy, która przykuwa wzrok i uwagę na tamilskich ulicach. Z jednej strony wcale nie są one tak egzotyczne, jak można by się spodziewać – dużo zobaczymy zwykłych koszul, spodni i t-shirtów. Z drugiej strony niewiele osób mogłoby przechadzać się po europejskich ulicach nie budząc zainteresowania, a często i uśmieszku. Z jednej strony niejeden turysta może poczuć się rozczarowany brakiem tej osławionej „pulsującej feerii barw” i tym, że nie każda miejscowa kobieta przypomina strojem rajskiego ptaka. Z drugiej strony większość z nas nie pokazała by się w Polsce w takich zestawieniach kolorystycznych.

Zwesternizowani są przede wszystkim panowie, zwłaszcza od pasa w górę. Panie paradują raczej w indyjskich strojach (celowo nie piszę „tradycyjnych”, o czym dalej). W małych i średnich miejscowościach, z którymi mam największe doświadczenie, właściwie nie widuję kobiet ubranych na zachodnią modłę, nie licząc oczywiście cudzoziemców (w Ćidambaram są to głównie Afrykańczycy, których sporo studiuje na tutejszym uniwersytecie).

Cóż więc noszą panie? Oczywiście przede wszystkim sari. Ale uwaga, jest pewien haczyk – sari nie może sobie nałożyć każdy, kto ma na to ochotę. Jest to strój kobiety dorosłej, świadczący o jej dojrzałości. W tradycyjnym społeczeństwie, o ile mnie pamięć nie myli, sari było przywilejem mężatek. Obecnie nie jest to tak ściśle przestrzegane, najprawdopodobniej ze względu na znaczący wzrost wieku zamążpójścia, zwłaszcza w miastach i wśród osób wykształconych. Trudno oczekiwać, żeby trzydziestoletnia kobieta paradowała po biurze w stroju dziecka tylko dlatego, że jest niezamężna. Jednak poczucie, że sari to przywilej, na który trzeba zasłużyć, pozostało. Niedawno miałam okazję zobaczyć, jakie emocje potrafi to budzić.

W mojej grupie jest około dziesięciu dziewcząt. Wszystkie w wieku 21-22 lat. Na początku wszystkie nosiłyśmy ćuridary, z wyjątkiem jednej, która codziennie przychodziła w sari. Jednak po kilku tygodniach kolejna dziewczyna postanowiła przyjść w bardziej kobiecym stroju. Tego dnia rozpętała się prawdziwa awantura, w wyniku której nie odbyły się pierwsze zajęcia na naszym wydziale.

Wykładowca ledwo zdążył wejść, usiąść i wymienić powitalne grzeczności, kiedy do sali wparowało około dwudziestu, może trzydziestu wzburzonych niewiast. Wszystkie w sari. Jak się okazało były to studentki drugiego roku, oburzone bezczelnością studentki roku pierwszego, która ośmieliła się nałożyć sari i jeszcze zamiast przeprosić starsze koleżanki i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, oświadczyła butnie, że ojciec jej pozwolił, więc jej wolno. Wszystkie krzyczały naraz i przez chwilę się zastanawiałam, czy zaraz dziewczyny nie zlinczują. Na szczęście tego nie zrobiły, ale udało im się doprowadzić ją do płaczu, a trzeba zaznaczyć, że nie była to szczególnie potulna i cicha osoba i stawiała im się hardo. Dla mnie jednak jeszcze bardziej niż agresja seniorek szokujący był fakt, że żądały interwencji wykładowcy i z taką sprawą wtargnęły na zajęcia.

Z tego pierwszego starcia nie zrozumiałam zupełnie nic i nie miałam pojęcia, na czym stanęło. Gdy jednak dziewczyny w końcu sobie poszły, po upływie niecałych dziesięciu minut przyszła kolejna delegacja, tym razem złożona z chłopców, też ponad dwadzieścia osób. Tu już mówiono spokojniejszym tonem – jak dla mnie nieco kumoterskim, choć uniżonym, mającym chyba sprawić, by wykładowca poczuł się do męskiej solidarności – i udało mi się strzępki wypowiedzi zrozumieć. Generalnie chłopcy przekonywali, że przecież tu chodzi o prestiż całego drugiego roku i całej uczelni i pan profesor koniecznie musi nakazać dziewczynie noszenie ćuridaru. Pan profesor tymczasem bardzo mi zaimponował, proponując obrażonym ubiorem pierwszorocznej dziewczyny studentom, żeby sami nałożyli ćuridary, bo on, jako zarabiający pieniądze mężczyzna czuje się urażony tym, że chodzą w koszulach, tak jak on.

Zapewne zainteresuje was, dlaczego nikt nigdy nie zrobił takiej awantury koleżance, która w sari chodziła od samego początku. Proste – dziewczyna jest zaręczona, więc w oczach wszystkich zasłużyła na przywilej ubierania się jak dorosła kobieta. Natomiast po wspomnianym incydencie więcej dziewczyn z grupy zaczęło przychodzić w sari. Częściowo zapewne w ramach buntu. Ale do łazienki same się boją chodzić...

No dobrze, co więc powinny nosić młode panienki, które jeszcze nie dorosły do sari? Zgodnie z tradycją powinno to być pół-sari, czyli coś, co doskonale znają wielbiciele południowoindyjskiego kina. Różnica pomiędzy sari i pół-sari polega na tym, że to pierwsze jest bardzo długim kawałkiem materiału (zazwyczaj minimum 6 metrów), który po zawiązaniu tworzy strój zasłaniający zarówno dolną część ciała jak i piersi, a z tyłu jeszcze zwisa z ramienia luźny koniec, co najmniej do pasa, ale lepiej żeby sięgał mniej więcej kolan. Zakładam, że każdy orientuje się, jak wygląda sari. Pół-sari jest znacznie krótsze (jak nazwa wskazuje – mniej więcej o połowę), na górnej części ciała upięte jest jak normalne sari, ale nie zasłania części dolnej. Nosi się do niego normalną długą spódnicę, za którą jest ono zatknięte.

I tu wypada wytłumaczyć, dlaczego na początku wpisu zrobiłam zastrzeżenie, że indyjski i tradycyjny to nie musi być to samo (często bowiem spotykam się ze stosowaniem dychotomii „tradycyjny-zachodni”). Jak napisałam, pół-sari jest tradycyjnym strojem młodej dziewczyny, ale na ulicach bardzo trudno jest je zobaczyć. Parę razy widziałam tak ubraną dziewczynę na uniwersytecie, ale jest to ogromna rzadkość. Wśród młodzieży płci żeńskiej dominują wspomniane już ćuridary, czyli rodzaj luźno dopasowanej tuniki do kolan, często z rozcięciami po bokach. Nosi się do nich też dość luźne spodnie i szeroki szal z końcami przerzuconymi na plecy. Ćuridar jest tradycyjnym indyjskim strojem, ale nie tamilskim. O ile się orientuję jest to stosunkowo niedawne zapożyczenie z kultury północnoindyjskiej (gdzie ćuridar nie jest postrzegany jako strój podlotka i wielu regionach noszą go dojrzałe kobiety).

To na sam koniec jeszcze kilka słów o mojej własnej szafie. Z początku, zaraz po przyjeździe (jak zresztą i przy poprzednich wizytach w Raju), latałam w szmatach przywiezionych z domu. Doświadczenie nie jest zbyt przyjemne, bo nasze szmaty nie są zbyt dobrze przystosowane do takich upałów. Dlatego zawsze biorę ich mało, zakładając, że szybko zaopatrzę się w wygodniejsze, miejscowe. Z tą szybkością jednak nie zawsze się udaje. Co prawda można w sklepach dostać gotowe rzeczy, ale tak jak w Polsce, znalezienie czegoś ładnego na kobietę moich rozmiarów jest dość trudne. Jeśli jeszcze ktoś tak jak ja, nie za bardzo lubi łażenie po sklepach odzieżowych, sprawa jest z góry skazana na porażkę. Nie do końca jednak – w Indiach, w przeciwieństwie do Polski, gdzie człowiek jest skazany na gotowe rozmiary, ogromną popularnością cieszy się szycie na miarę. W wielu sklepach materiały na ubrania stanowią znacznie większą część asortymentu niż gotowe rzeczy. Krawca znaleźć zaś można prawie na każdej ulicy i nie jest to zbyt droga usługa. Ale trzeba oczywiście kilka dni zaczekać.

Sprzedawane są przede wszystkim gotowe zestawy na ćuridary – dobrane trzy kawałki materiału: szal, jeden na tunikę i jeden na spodnie. Kawałek na ćuridar bywa w różnym stopniu wykończony. Czasem jest to sam materiał, z którego trzeba wszystko samemu wykroić. Czasem wstępnie wykrojone są części na przód, tył i rękawki, trzeba tylko dopasować rozmiar i zrobić otwór na głowę. Raz zaś kupiłam zestaw, w którym właściwie trzeba było tylko zszyć boczki na odpowiedniej szerokości – wokół szyi i na dole wszystko było wykończone.

Nawiasem mówiąc, żeby nałożyć sari też trzeba odwiedzić krawca. Potrzebna jest przecież bluzeczka, którą dostać bardzo trudno, a poza tym powinna być dobrze dopasowana, przede wszystkim kolorystycznie. A i końce samego sari, nie wiedzieć czemu, nigdy nie są wykończone i jeśli się ich nie obszyje obstrzępią się niemiłosiernie w bardzo krótkim czasie.

Wszystko to brzmi pięknie, w praktyce jednak muszę zwierzyć się ze swego wielkiego żalu – tutejsi krawcy nie są zbyt biegli w swojej sztuce. Zdarzyło mi się wybrać kilka razy do takiego, co nie potrafił sam zdjąć miary, potrzebował starego ubrania na wzór. Przestałam już próbować prosić kolejne krawcowe, żeby w ćuridarze zrobiły mi boczne szwy na piersiach, bo całość źle leży na tak monumentalnej niewieście. Takie propozycje jak nieco inny krój rękawa spotykają się albo z szeroko otwartymi oczami, albo z potakiwaniem, a na końcu jest pod ogólnoobowiązujący szablon. W końcu zrozumiałam dlaczego odzież kobiet wydawała mi się zawsze w pewien sposób monotonna – wszyscy krawcy szyją według jednego kroju.

W ogólnym rozrachunku nie ma się jednak na co krzywić. W końcu nie zawsze można sobie pozwolić na komfort biegania w jaskrawozielonej tunice i różowych spodniach, tudzież błękitnym sari w fioletowo-złote esy-floresy. A do tego w rozpadających się plastikowych klapkach...

środa, 5 września 2012

Zdjęcie tygodnia #3 (15 - 21 sierpnia): moja alma mater




Mieszkając w Tamilnadu odwiedzam czasem świątynie i oglądam święta bądź obrzędy. W locie rejestruje różne drobne fakty dotyczące życia codziennego, np. jedzenia. Jednak lwią część mojego czasu pochłania uniwersytet, który na rok otworzył przede mną swe podwoje. Wypada więc napisać coś o tym aspekcie mojego tamilizowania się.

Annamalai University, czyli Uniwersytet Annamaleja (nazwany na cześć swojego fundatora), bez wątpienia jest placówką z tradycjami. W każdym razie jak na indyjskie warunki, gdzie wiele renomowanych szkół wyższych jest niewiele starszych od dzielącej się z wami swymi refleksjami autorki tego bloga... Został założony w 1929 roku, co czyni go jednym z trzydziestu najstarszych uniwersytetów w Indiach, a na terenie stanu Tamilnadu starszy jest chyba tylko sędziwy Uniwersytet Madraski.

Uniwersytet znajduje się w osobnej dzielnicy Ćidambaram – w Anammalej Nagarze. Główny kampus jest całkiem przyjemny, ze sporą ilością budynków w stylu art deco, które śmiało nazwałabym bardzo atrakcyjnymi, gdyby nie wyglądały jak z mocno zerodowanego gipsu. Ale w końcu to tropiki, nawet na regularnie odmalowywanych i tynkowanych obiektach prawie natychmiast widać piętno gorąca i wilgoci.

Przed kilkoma najważniejszymi budynkami znajdują się ładnie utrzymane małe parki (jak ten na zdjęciu), niestety tylko do popatrzenia. Nie ma szans, żeby usiąść sobie w cieniu tych pięknych palm, czy kwitnących krzewów. Co gorsza, nie ma też za bardzo szans, żeby usiąść na zewnątrz. Z wielkim żalem muszę stwierdzić, że w Indiach Południowych kultura ławeczkowa jest prawie nieobecna. Teoretycznie do siadania nadają się brzegi wysokich chodników, w praktyce zniechęca do tego wszechobecny kurz oraz temperatura do jakiej potrafi nagrzać się betonowy blok w indyjskim słońcu.

Być może gdzieś na zewnątrz kwitnie jakieś życie towarzyskie, ale jak na razie na nic takiego nie trafiłam. Choć męska część grupy znika gdzieś na przerwach, dziewczęta raczej siedzą w klasie, ewentualnie pogadają trochę z kimś na korytarzu. Klasy wyglądają dość przaśnie i budzą skojarzenia z opuszczonym magazynem, zaś ławki są chyba jakąś karą za grzechy młodości. Za to trzeba przyznać że budynek jest zbudowany bardzo praktycznie i ma dobry przewiew; nawet jak nie ma prądu i wiatraki stają, w klasie da się wysiedzieć w najbardziej skwierczący upał.

Oczywiście najważniejsze w ostatecznym rozrachunku jest to, co dzieje się na zajęciach. O tym niestety nie mogę napisać zbyt wiele. Moja słaba znajomość tamilskiego jest barierą zbyt dużą, bym mogła mieć jakieś poważne spostrzeżenia. Jestem bowiem na normalnych zajęciach studiów drugiego stopnia na wydziale tamilskiego. W grupie jestem ja, z licencjatem z polskiej uczelni, który, co namiętnie wszystkim powtarzam, zaświadcza, że uczę się tamilskiego dopiero od trzech lat oraz około dwudziestu Tamilów z licencjatami z różnych humanistycznych kierunków. Zajęcia są więc prowadzone całkowicie pod nich, szybką, potoczną tamilszczyzną.

Jak na razie rozróżniam trzy rodzaje zajęć. Pierwsze to takie, na których prowadzony jest normalny wykład, a studentom zadaje się pytania o opinie. Ten teoretycznie najcenniejszy rodzaj zajęć jest dla mnie najbardziej męczący i ostatecznie nieosiągalny. Po pierwsze studenci mówią bardzo niewyraźnie (plaga powszechna chyba wśród młodzieży całego świata), więc całkowicie nie jestem w stanie zrozumieć ich wypowiedzi. Po drugie nie jestem w stanie nadążyć za bardziej dynamiczną, pełną przykładów, anegdot i porównań wypowiedzią wykładowcy. Szybko gubię wątek, a rozumiejąc tylko strzępki zdań nie jestem w stanie dostrzec myśli przewodniej.

Drugi rodzaj to beznadziejnie nudne wykłady, których metoda byłaby na miejscu w nauczaniu początkowym, a nie na wyższej uczelni. Polegają na tym, ze nauczyciel czyta z książeczki, a czasem dyktuje i próbuje nam jak małym dzieciom wkładać do główki gotową wiedzę. Te zajęcia, w normalnych warunkach nie do przeżycia, lubię najbardziej. Ponieważ wykładowca trzyma się swojego jak koń z klapkami na oczach i nie zbacza z obranej trasy, jestem w stanie zorientować się o czym jest wykład, a czasem nawet wyniosę z tego jakąś informację.

Trzeci rodzaj, który niestety trafia się jak na mój gust zbyt często, to zajęcia fikcyjne, podczas których wykładowca rozmawia o pierdołach ze studentami, albo czyta gazetę, albo nie ma go wcale. Rodzaj ten jednak tez ma swoje zalety, o ile trafia się to na drugiej lekcji – mogę trochę zrestartować mózg. Próba zrozumienia o czym mowa na normalnym wykładzie jest dla mnie bowiem ogromnym wysiłkiem intelektualnym, którego nie jestem w stanie wykonywać dłużej jak niecałą godzinę. W praktyce więc naprawdę korzystam tylko z pierwszych zajęć w ciągu dnia. Jeśli więc mogę bezkarnie myśleć o niczym przez godzinę potem daję radę wykonywać wzmożony wysiłek przez jakąś połowę następnej lekcji.

Inną ciekawą sprawą są specyficzne stosunki między studentami i wykładowcami, a studentami poszczególnych lat. Dziś już jednak o tym pisać nie będę, bo mi się nie chce. Być może jeszcze trafi się okazja.

niedziela, 2 września 2012

adi tiruwila - aneks filmowy


Uporządkowanie zdjęć jest dość żmudne, więc jeszcze trochę czasu mi zabierze, a tymczasem, żeby nie było nudno wrzucam filmik. Młodzież na bębnach jak widać bardzo cieszyła się obecnością kamery...