środa, 29 sierpnia 2012

Zdjęcie tygodnia #2 (8 - 14 sierpnia): adi tiruwila



Znakiem rozpoznawczym Tamilnadu były dla mnie zawsze wielkie świątynie z wielopiętrowymi kolorowymi gopurami, ociekającymi bogactwem rzeźby mandapami i lepiącymi się od najrozmaitszych oparów i wielowiekowego syfu wewnętrznymi przybytkami. Tym bardziej gdy myślałam o południowoindyjskim hinduizmie, czy świątynnym święcie, siłą rzeczy narzucał mi się obraz imponującego, około tysiącletniego kompleksu, nieraz skandalicznie zagospodarowanego i nonszalancko pokrytego współczesnymi szkaradnymi malunkami, ale wciąż zachowującego swoją godność i monumentalność. Tym bardziej, że na taką dużą świątynię, której początki giną gdzieś w mrokach dziejów, można tu trafić praktycznie w każdej wsi, a czasem prawie w szczerym polu.

Tymczasem poza tymi wielkimi, słynnymi obiektami istnieje jeszcze niezliczona masa małych świątynek, często o rozmiarach niedużej kapliczki. Oczywiście byłam zawsze świadoma ich istnienia – chodząc po mieście na piechotę mijałam ich bardzo wiele – ale nigdy nie przyciągnęły za bardzo mojej uwagi. No, może poza boginią w Puduććeri z rozprutym niemowlakiem na kolanach... Ogólnie jednak nie są to szczególnie ciekawe obiekty. Architekturą przypominają szopkę na szpadle, ozdobione są niezbyt atrakcyjnymi estetycznie gipsowymi rzeźbami pomalowanymi kiepskiej jakości farbami. Ponadto w dzień powszedni nic się tam nie dzieje (w większej świątyni ktoś przynajmniej odprawia ofiarę, da popiołek, albo coś, zawsze jakaś atrakcja dla turysty jest) i można łatwo ulec wrażeniu, że to rzeczywiście tylko kapliczki, którymi nikt się za bardzo nie zajmuje.

Tak jednak nie jest. Mimo niepozornego wyglądu są to świątynie w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak ważną rolę odgrywają w religijnym (i nie tylko) życiu lokalnej wspólnoty, przekonać się można zwłaszcza w czasie dorocznych świąt. Wówczas człowiek uczy się raz na zawsze: nigdy nie lekceważ hinduskiej świątyni, nawet jeśli wygląda jak szopka na szpadle!

Kiedy przyjechałam do Tamilnadu, była właśnie połowa miesiąca o wdzięcznej nazwie „adi” (āṭi, w nomenklaturze sanskryckiej – āṣāḍha). W miesiącu tym dają o sobie znać świątynie bogiń. Obchody potrafią być zaskakująco widowiskowe i przyciągają tłumy ludzi, świątynka zaś obstawia się głośnikami i niemal całą dobę raczy okolicę nabożnymi pieśniami, żeby wszyscy mogli uczestniczyć w doniosłości wydarzenia. Hałasowi temu zawdzięczam wiele bezsennych chwil, ale też odnalezienie świątyni w odległości może 400 metrów od mojego mieszkania.

A teraz po kolei, wszystko czego udało mi się dowiedzieć o święcie. Będzie niestety bardzo wiele „chyba”, „prawdopodobnie” i „wydaje mi się”, bo porządnej wiedzy nie posiadam, a nie chcę wyciągać zbyt pochopnych wniosków, skoro mam tak mało własnych doświadczeń.

Po pierwsze, jak już napisałam, adi tiruwila* obchodzona jest w świątyniach bogiń i niestety nie potrafię tego bardziej doprecyzować. Wszystko, czego byłam świadkiem w Ćidambaram kręciło się wokół świątyń Marijamman, ale też i nie widziałam tu świątyń innych bogiń. Jedynym wyjątkiem jest znajdujący się na terenie świątyni Nataradźi przybytek poświęcony jego małżonce – Siwahami, ale tam nic się nie działo. Co nie znaczy, że nie mogło dziać się np. przed moim przyjazdem. 

W internecie, który w kwestii adi tiruwili był wyjątkowo niechętny do udzielania konkretnych informacji (choć wiele jest zdjęć i filmików), znalazłam kilka tropów sugerujących, że święto jednak nie jest zmonopolizowane przez Marijamman i jej wyznawców i obchodzi je się nawet w tak dużych i ważnych ośrodkach jak świątynia Minakszi w Maduraju, czy Kamakszi w Kańćipuram. Ale to tylko internet, który w kwestiach świąt hinduskich potrafi człowieka nieźle wywieść w pole. Poza tym nawet jeśli to prawda, pozostaje pytanie, czy jest to wszędzie wydarzenie równie huczne jak to, co miałam okazję oglądać. W końcu coś, co jest wielkim, albo nawet głównym świętem w jednej świątyni może być wydarzeniem drugorzędnej ważności w innej.

Po drugie, jak sama nazwa wskazuje, święto obchodzone jest w adim, nie ma jednak konkretnej daty. Różne świątynie obchodzą je w różnych terminach. Nie wiem, od czego to zależy i czy jest to właściwie coś istotnego. Nie wiem też, czy konkretna świątynia obchodzi święto zawsze w tym samym terminie (oczywiście z punktu widzenia kalendarza tamilskiego), czy też co roku jest on ustalany od nowa. Ponadto, jak mi powiedziano, nie całe obchody muszą się mieścić a adim, wystarczy, że święto się w nim zacznie. W praktyce nawet to wydaje się być nie zawsze przestrzegane – owa świątynia niedaleko mojego mieszkania zaczęła pierwszego dnia następnego miesiąca, a ludzie nadal utrzymywali, że jest to adi tiruwila. Znów jednak nie mam pojęcia jak bardzo wyjątkowy jest to przypadek.

Święto trwa dziesięć dni. Tak przynajmniej mnie poinformowano i tyle trwało jedyne, które obserwowałam od początku do końca – to spóźnialskie. Jeśli tak jest rzeczywiście, wszystkie święta w Ćidambaram, o których zdobyłam jakąkolwiek informację zaczęły się w piątek. Nikogo o to jeszcze nie spytałam, ale wydaje mi się, że kiedyś gdzieś czytałam, że boginie lubią piątki. Być może stąd dziwny termin obchodów w pobliskiej świątyni. Może ważniejsze było, żeby zacząć w odpowiedni dzień tygodnia, niż koniecznie załapać się na właściwy miesiąc? Ale to zgaduj zgadula.

W pierwszy dzień wciągana jest flaga świątynna, która pozostaje na maszcie przez cały czas trwania święta. Na wielkim ogłoszeniu zapraszających wiernych na obchody (o tym w innym wpisie) dzień ten identyfikowany jest jednak nie jako „dzień, w którym wciąga się flagę”, lecz „dzień, w którym wiąże się kappy”, czyli święty sznureczek. Kiedy stałam w tłumie podczas pierwszego dnia spóźnialskich obchodów, ktoś życzliwy rzeczywiście mi o tym wiązaniu sznureczka mówił. Ma to być znak, że dana osoba uczestniczy właśnie w święcie i spożywa wyłącznie wegetariańskie jedzenie. Prawdopodobnie też zachowują abstynencję seksualną, choć o tym już informator nic nie wspomniał. Nie dopytałam niestety, kto może sobie taki sznureczek zawiązać. Każdy, kto chce, tylko członkowie lokalnej społeczności, czy może tylko osoby zajmujące się daną świątynią?

W kolejne dni, a właściwie noce, w świątyni obok mnie wystawiane były mahabharatowe opowieści. Niestety nie miałam nigdy możliwości uczestniczenia w tym wydarzeniu – właściciel budynku, w którym wynajmuję mieszkanie zamyka bramę o dziesiątej, czyli dużo za wcześnie, by można było się wybrać na przedstawienie. Słuchałam ich za to chcąc nie chcąc codziennie – doskonałe nagłośnienie umożliwiało podziwianie całkowicie niezrozumiałych dialogów i piosenek mniej więcej do trzeciej nad ranem. Znów zastrzegam – nie wiem, czy to reguła. Co prawda uświadomiono mnie na warszawskiej indologii co nieco jeśli chodzi o rolę ludowych przedstawień opartych na Mahabharacie w kulcie bogiń w Tamilnadu, ale wydawało mi się, że chodzi bardziej o kult Draupadi, której święto odbywa się w innym miesiącu... Z drugiej strony ktoś gdzieś kiedyś wiązał Draupadi z Marijamman, podobno. Wiem, skomplikowane to trochę.

W przedostatni dzień odbyła się procesja, w której bogini była uroczyście obwożona kilka godzin bo raptem kilku uliczkach na krzyż. Tu niestety już miałam problemy ze zdrowiem i przegapiłam to wydarzenie.

Punktem kulminacyjnym obchodów jest ostatni dzień, kiedy to odbywa się timidi tiruwila. Timidi znaczy dosłownie chodzenie po ogniu ( = ogień, miti = chód, więc może raczej „ogniowy chód”...) i to właściwie w pełni wyjaśnia istotę tego obrzędu. Jeszcze może tylko gwoli ścisłości warto dodać, że chodzi się nie tyle po ogniu, ile po rozżarzonych węglach. Nie mniej żar jest taki, że praktycznie nie da się podejść na odległość kilku metrów.

Poza chodzeniem po żarze wierni wystawiają swoje ciało na inne próby, by ucieszyć boginię, przede wszystkim przekłuwają się drutami i hakami. Na timidi, na którym byłam, bhaktowie nakładali kawadi (coś co się niesie, nakłada, lub obciąża się tym w dowolny inny sposób; na pewno jeszcze o nim napiszę, najpóźniej w lutym), które podtrzymywało liczne miniaturowe włócznie przekłuwające ich pierś (na zdjęciu). Wcześniej inni wyznawcy obwożeni byli po ulicach miasta wisząc na hakach wbitych w ciało na plecach.

Ze wszystkimi tymi praktykami spotkać się można nie tylko na adi tiruwili. Różnego rodzaju samookaleczanie się wydaje się być jedną z podstawowych cech południowoindyjskiego ludowego hinduizmu i podejrzewam, że jeszcze kilka razy tego typu historie mogą się na tym blogu pojawić. Nie będę ukrywać, że oglądane na żywo, rzeczy te mogą naprawdę szokować. Nie mniej niż ekstaza niektórych wiernych, którzy mogą zdradzać objawy opętania – jeden człowiek zaczął się rzucać kilka kroków ode mnie, co wystraszyło mnie bardziej niż wszystko inne razem wzięte.

*W języku tamilskim wszystko, co nie jest istotą rozumną, jest rodzaju nijakiego i zazwyczaj staram się przenieść to na język polski. Czasem jednak podświadomie narzuca się co innego. W sumie dopiero pisząc tę notkę uświadomiłam sobie, że zawsze mówiłam i myślałam „ta wila” i „ta tiruwila”. Na razie więc macham na to ręką i tak to zostawiam.

P.S. W ciągu kilku dni dorzucę obrazkowy aneks do wpisu.

środa, 22 sierpnia 2012

Zdjęcie tygodnia #1 (1 - 7 sierpnia): saptaća?

Nie ma wyjścia, mój pierwszy wpis z Tamilnadu będzie o jedzeniu. Nie dlatego, że – co wie każdy, kto zna mnie osobiście – jestem jedzenia wielką miłośniczką i ochoczą degustatorką. Nawet nie z tego powodu, że kuchnia południowoindyjska jest tak specyficzna i od razu przykuwająca uwagę, choć to też po części prawda. Główną przyczyną tego wpisu jest to, że strefa gastronomiczna wyjątkowo spektakularnie wdziera się tutaj we wszelkie interakcje. Mówiąc prosto – Tamilowie wszędzie i w każdych okolicznościach rozmawiają o jedzeniu. Przynajmniej, gdy rozmawia się z nimi po tamilsku.

Zjawisko to nie jest dla mnie wcale taką wielka nowością. Już dwa lata temu podczas pobytu w Puduććeri śmiałyśmy się z koleżankami, że tamilskie „saptaća?”, czyli w wolnym tłumaczeniu „czy jadłaś?”*, można by równie dobrze przełożyć jako „dzień dobry”. Codzienne, swobodne rozmowy zaczyna się prawie zawsze tymi słowami. Coś jak nasze „co słychać?” lub „jak leci?”. Z tą różnicą, że u nas można zamknąć temat zdawkowym „normalnie”, czy „a, nic nowego” i cała wymiana zdań pozostaje czystym rytuałem, grzecznościową formułką. W Tamilnadu nie ma tak dobrze.

Jeśli odpowiemy twierdząco, że tak, jedliśmy, trzeba będzie jeszcze powiedzieć dokładnie co i gdzie. Jeśli jakiś szczegół w naszym raporcie wyda się rozmówcy dziwny (np. jest pora obiadu, a my mówimy, że zjedliśmy mango, albo jesteśmy dziewczynką, a twierdzimy, że zjedliśmy w stołówce), zostaniemy poproszeni o dalsze wyjaśnienia. Jeśli powiemy, że nie, nie jedliśmy, będziemy musieli wytłumaczyć dlaczego. W obydwu sytuacjach rozmówca może zechcieć porozmawiać nieco dłużej o naszych ogólnych obyczajach żywieniowych. W moim przypadku ludzi szczególnie interesuje, czy gotuję sobie sama, a także co je się w Polsce (nie uwierzylibyście, jak trudno to wytłumaczyć! I jak straszne mogą być konsekwencje, gdy ktoś potem chce być miły i w oparciu o nasze tłumaczenia coś „polskiego” nam przyrządzić...).

Na początku nieco to dziwi. Wypytuje bowiem nie tylko sąsiad i koleżanka z klasy, ale naprawdę każdy z kim się rozmawia, nie wyłączając ekspedienta rozkładającego przed nami modne sari z ostatniej dostawy, kapłana w świątyni i urzędnika w biurze odsyłającego nas do innego działu. W Puduććeri witała mnie tak właścicielka kafejki internetowej, do której często zaglądałam. Nie pytał mnie chyba tylko konduktor w autobusie, ale to prawdopodobnie dlatego, ze konduktorzy w autobusie w ogóle są specyficzną, niewypytującą grupą ludzi.

Potem, kiedy już człowiek wie, że to taki zwyczaj, trochę to bawi, że dla wszystkich to tak fascynujące, czy idli na śniadanie zjadłam z sosem kokosowym, czy pomidorowym i to, że sami przykładają starań by wszystko sumiennie wymienić. Następnie przychodzi rozdrażnienie. No bo co do cholery tych ludzi obchodzi co ja jem? Jeszcze trochę i będą mi w talerz zaglądać. Trochę można sobie pogadać, poćwiczyć tamilski – w końcu to nietrudne zwroty, wszystko sprowadza się do odpowiedniego słownictwa – ale żeby dzień w dzień spowiadać się z każdego posiłku, to już dla dzikiej białej Polki jest atak na jej prywatność. Tyle tylko, że granice prywatności są tu dość dziwne...

W tym wszystkim zwraca uwagę jeszcze jedna rzecz. Podczas gdy opowieści o tym, co się jadło wydają się być podstawą codziennej komunikacji, sam posiłek jest wydarzeniem zaskakująco mało społecznym. Człowiek siada, je, wstaje i sobie idzie. Wszystko szybciutko jak – przepraszam za niesmaczne porównanie – wizyta w publicznej toalecie. Je się samemu i nie zwraca uwagi na innych. Nie mówię tu tylko o stołówkach, gdzie raczej zrozumiałe, że obcych się nie zaczepia. Nawet będąc kilka razy zaproszoną na taką, czy inną uroczystość, mogłam obserwować to samo. Ludzie siedzieli przy długich stołach, jeden obok drugiego, a jakby każdy siedział sam. Koleżanki z klasy, tak żywo zainteresowane moją dietą, jak dotąd ani razu nie zechciały mi towarzyszyć przy posiłku, choć pewnie w dużej mierze dlatego, że jako niewiastom nie przystoi im jeść „na zewnątrz”. Jedząc w domu sąsiadki, w towarzystwie jej córki i innej dziewczyny, też czuję się jak w barze szybkiej obsługi.

Dopiero w towarzystwie innej bladej twarzy mogłam zaznać wytęsknionej już po tak krótkim pobycie przyjemności, jaką jest wspólny obiad polegający na siedzeniu naprzeciwko siebie przy stole ponad godzinę, próbowaniu nawzajem zamówionych dań i rozmawianiu o wszystkim i niczym. Ale żeby to było możliwe, trzeba było zrezygnować z „prawdziwej” tamilskiej jadłodajni, gdzie nie da się uniknąć presji szybko jedzących i wstających od stołu ludzi wszędzie dookoła. Musieliśmy udać się do drogiej restauracji, w której było zimno jak w lodówce, a i tam kelner prawie nas przeganiał. My się zastanawialiśmy, czy może wziąć jeszcze lody, soczek albo herbatkę i ględzić dalej, a pan w czarnej muszce już wciskał rachunek.

Ale żeby nie było, że marudzę, trzeba zaznaczyć, że jedzenie południowoindyjskie jest bardzo smaczne. Na pewno doczeka się jeszcze kilku wpisów, za jakiś czas.

Wniosek: jeśli ktoś chciałby opanować tamilski na poziomie podstawowym, zaraz po przyswojeniu zwrotów „nazywam się Marysia” i „jestem z Polski” powinien natychmiast przejść do „zjadłam dwie dosy z pomidorowym ćatnejem”, „nie jadłam śniadania, bo mam rozwolnienie”, „nie gotuje sobie sama, bo szkoda mi czasu, wolę poczytać książkę” i „to wszystko bardzo smaczne, ale nie jestem przyzwyczajona jeść tyle na noc”.

Na zdjęciu: mój pierwszy obiad po przybyciu do Ćidambaram, przyrządzony przez sąsiadkę, która poczuwa się do opieki nade mną.

*dla zainteresowanych sprawami językowymi, saptaća, a konkretnie cāppiṭṭāccā (cāppiṭṭu + āccu + ā, coś w stylu „zjadłszy czy jest” lub „zjadłszy czy się stało”) jest tak naprawdę formą bezosobową i bardziej dosłownie należałoby tłumaczyć to jako „czy zjedzono” lub „czy jedzenie już się odbyło”. Ale oczywiście po polsku lepiej brzmi forma osobowa. Dlatego we wpisie dałam „czy zjadłaś”, ale to samo można wedle kontekstu przetłumaczyć jako „czy zjadłeś”, „czy zjedliście”, „czy Pani zjadła” itp. Odpowiedź twierdząca: saptaći (ppiṭṭu + āccu). Odpowiedź przecząca: saptale (ppiṭa + illai).

W następnym wpisie trochę hinduskiego folkloru.