Znakiem
rozpoznawczym Tamilnadu były dla mnie zawsze wielkie świątynie z
wielopiętrowymi kolorowymi gopurami, ociekającymi bogactwem rzeźby
mandapami i lepiącymi się od najrozmaitszych oparów i
wielowiekowego syfu wewnętrznymi przybytkami. Tym bardziej gdy
myślałam o południowoindyjskim hinduizmie, czy świątynnym
święcie, siłą rzeczy narzucał mi się obraz imponującego, około
tysiącletniego kompleksu, nieraz skandalicznie zagospodarowanego i
nonszalancko pokrytego współczesnymi szkaradnymi malunkami, ale
wciąż zachowującego swoją godność i monumentalność. Tym
bardziej, że na taką dużą świątynię, której początki giną
gdzieś w mrokach dziejów, można tu trafić praktycznie w każdej
wsi, a czasem prawie w szczerym polu.
Tymczasem
poza tymi wielkimi, słynnymi obiektami istnieje jeszcze niezliczona
masa małych świątynek, często o rozmiarach niedużej kapliczki.
Oczywiście byłam zawsze świadoma ich istnienia – chodząc po
mieście na piechotę mijałam ich bardzo wiele – ale nigdy nie
przyciągnęły za bardzo mojej uwagi. No, może poza boginią w
Puduććeri z rozprutym niemowlakiem na kolanach... Ogólnie jednak
nie są to szczególnie ciekawe obiekty. Architekturą przypominają
szopkę na szpadle, ozdobione są niezbyt atrakcyjnymi estetycznie
gipsowymi rzeźbami pomalowanymi kiepskiej jakości farbami. Ponadto
w dzień powszedni nic się tam nie dzieje (w większej świątyni
ktoś przynajmniej odprawia ofiarę, da popiołek, albo coś, zawsze
jakaś atrakcja dla turysty jest) i można łatwo ulec wrażeniu, że
to rzeczywiście tylko kapliczki, którymi nikt się za bardzo nie
zajmuje.
Tak
jednak nie jest. Mimo niepozornego wyglądu są to świątynie w
pełnym tego słowa znaczeniu. Jak ważną rolę odgrywają w
religijnym (i nie tylko) życiu lokalnej wspólnoty, przekonać się
można zwłaszcza w czasie dorocznych świąt. Wówczas człowiek
uczy się raz na zawsze: nigdy nie lekceważ hinduskiej świątyni,
nawet jeśli wygląda jak szopka na szpadle!
Kiedy
przyjechałam do Tamilnadu, była właśnie połowa miesiąca o
wdzięcznej nazwie „adi” (āṭi, w nomenklaturze
sanskryckiej – āṣāḍha).
W miesiącu tym dają o sobie znać świątynie bogiń. Obchody
potrafią być zaskakująco widowiskowe i przyciągają tłumy ludzi,
świątynka zaś obstawia się głośnikami i niemal całą dobę
raczy okolicę nabożnymi pieśniami, żeby wszyscy mogli
uczestniczyć w doniosłości wydarzenia. Hałasowi temu zawdzięczam
wiele bezsennych chwil, ale też odnalezienie świątyni w odległości
może 400 metrów od mojego mieszkania.
A
teraz po kolei, wszystko czego udało mi się dowiedzieć o święcie.
Będzie niestety bardzo wiele „chyba”, „prawdopodobnie” i
„wydaje mi się”, bo porządnej wiedzy nie posiadam, a nie chcę
wyciągać zbyt pochopnych wniosków, skoro mam tak mało własnych
doświadczeń.
Po
pierwsze, jak już napisałam, adi tiruwila* obchodzona jest w
świątyniach bogiń i niestety nie potrafię tego bardziej
doprecyzować. Wszystko, czego byłam świadkiem w Ćidambaram kręciło się
wokół świątyń Marijamman, ale też i nie widziałam tu świątyń
innych bogiń. Jedynym wyjątkiem jest znajdujący się na terenie
świątyni Nataradźi przybytek poświęcony jego małżonce –
Siwahami, ale tam nic się nie działo. Co nie znaczy, że nie mogło
dziać się np. przed moim przyjazdem.
W internecie, który w kwestii adi
tiruwili był wyjątkowo niechętny do udzielania konkretnych
informacji (choć wiele jest zdjęć i filmików), znalazłam kilka
tropów sugerujących, że święto jednak nie jest zmonopolizowane
przez Marijamman i jej wyznawców i obchodzi je się nawet w tak
dużych i ważnych ośrodkach jak świątynia Minakszi w Maduraju,
czy Kamakszi w Kańćipuram. Ale to tylko internet, który w
kwestiach świąt hinduskich potrafi człowieka nieźle wywieść w
pole. Poza tym nawet jeśli to prawda, pozostaje pytanie, czy jest to
wszędzie wydarzenie równie huczne jak to, co miałam okazję
oglądać. W końcu coś, co jest wielkim, albo nawet głównym
świętem w jednej świątyni może być wydarzeniem drugorzędnej
ważności w innej.
Po
drugie, jak sama nazwa wskazuje, święto obchodzone jest w adim, nie
ma jednak konkretnej daty. Różne świątynie obchodzą je w różnych
terminach. Nie wiem, od czego to zależy i czy jest to właściwie
coś istotnego. Nie wiem też, czy konkretna świątynia obchodzi
święto zawsze w tym samym terminie (oczywiście z punktu widzenia
kalendarza tamilskiego), czy też co roku jest on ustalany od nowa.
Ponadto, jak mi powiedziano, nie całe obchody muszą się mieścić
a adim, wystarczy, że święto się w nim zacznie. W praktyce nawet
to wydaje się być nie zawsze przestrzegane – owa świątynia
niedaleko mojego mieszkania zaczęła pierwszego dnia następnego
miesiąca, a ludzie nadal utrzymywali, że jest to adi tiruwila. Znów
jednak nie mam pojęcia jak bardzo wyjątkowy jest to przypadek.
Święto
trwa dziesięć dni. Tak przynajmniej mnie poinformowano i tyle
trwało jedyne, które obserwowałam od początku do końca – to
spóźnialskie. Jeśli tak jest rzeczywiście, wszystkie święta w
Ćidambaram, o których zdobyłam jakąkolwiek informację zaczęły
się w piątek. Nikogo o to jeszcze nie spytałam, ale wydaje mi się,
że kiedyś gdzieś czytałam, że boginie lubią piątki. Być może
stąd dziwny termin obchodów w pobliskiej świątyni. Może
ważniejsze było, żeby zacząć w odpowiedni dzień tygodnia, niż
koniecznie załapać się na właściwy miesiąc? Ale to zgaduj
zgadula.
W
pierwszy dzień wciągana jest flaga świątynna, która pozostaje na
maszcie przez cały czas trwania święta. Na wielkim ogłoszeniu
zapraszających wiernych na obchody (o tym w innym wpisie) dzień ten
identyfikowany jest jednak nie jako „dzień, w którym wciąga się
flagę”, lecz „dzień, w którym wiąże się kappy”, czyli
święty sznureczek. Kiedy stałam w tłumie podczas pierwszego dnia
spóźnialskich obchodów, ktoś życzliwy rzeczywiście mi o tym
wiązaniu sznureczka mówił. Ma to być znak, że dana osoba
uczestniczy właśnie w święcie i spożywa wyłącznie
wegetariańskie jedzenie. Prawdopodobnie też zachowują abstynencję
seksualną, choć o tym już informator nic nie wspomniał. Nie
dopytałam niestety, kto może sobie taki sznureczek zawiązać.
Każdy, kto chce, tylko członkowie lokalnej społeczności, czy może
tylko osoby zajmujące się daną świątynią?
W
kolejne dni, a właściwie noce, w świątyni obok mnie wystawiane
były mahabharatowe opowieści. Niestety nie miałam nigdy możliwości
uczestniczenia w tym wydarzeniu – właściciel budynku, w którym
wynajmuję mieszkanie zamyka bramę o dziesiątej, czyli dużo za
wcześnie, by można było się wybrać na przedstawienie. Słuchałam
ich za to chcąc nie chcąc codziennie – doskonałe nagłośnienie
umożliwiało podziwianie całkowicie niezrozumiałych dialogów i
piosenek mniej więcej do trzeciej nad ranem. Znów zastrzegam –
nie wiem, czy to reguła. Co prawda uświadomiono mnie na
warszawskiej indologii co nieco jeśli chodzi o rolę ludowych
przedstawień opartych na Mahabharacie w kulcie bogiń w Tamilnadu,
ale wydawało mi się, że chodzi bardziej o kult Draupadi, której
święto odbywa się w innym miesiącu... Z drugiej strony ktoś
gdzieś kiedyś wiązał Draupadi z Marijamman, podobno. Wiem,
skomplikowane to trochę.
W
przedostatni dzień odbyła się procesja, w której bogini była
uroczyście obwożona kilka godzin bo raptem kilku uliczkach na
krzyż. Tu niestety już miałam problemy ze zdrowiem i przegapiłam
to wydarzenie.
Punktem kulminacyjnym obchodów
jest ostatni dzień, kiedy to odbywa się timidi tiruwila. Timidi znaczy
dosłownie chodzenie po ogniu (tī
= ogień, miti = chód, więc może raczej „ogniowy chód”...) i
to właściwie w pełni wyjaśnia istotę tego obrzędu. Jeszcze może
tylko gwoli ścisłości warto dodać, że chodzi się nie tyle po
ogniu, ile po rozżarzonych węglach. Nie mniej żar jest taki, że
praktycznie nie da się podejść na odległość kilku metrów.
Poza chodzeniem po żarze wierni
wystawiają swoje ciało na inne próby, by ucieszyć boginię,
przede wszystkim przekłuwają się drutami i hakami. Na timidi, na
którym byłam, bhaktowie nakładali kawadi (coś co się niesie,
nakłada, lub obciąża się tym w dowolny inny sposób; na pewno
jeszcze o nim napiszę, najpóźniej w lutym), które podtrzymywało
liczne miniaturowe włócznie przekłuwające ich pierś (na
zdjęciu). Wcześniej inni wyznawcy obwożeni byli po ulicach miasta
wisząc na hakach wbitych w ciało na plecach.
Ze wszystkimi tymi praktykami
spotkać się można nie tylko na adi tiruwili. Różnego rodzaju
samookaleczanie się wydaje się być jedną z podstawowych cech
południowoindyjskiego ludowego hinduizmu i podejrzewam, że jeszcze
kilka razy tego typu historie mogą się na tym blogu pojawić. Nie
będę ukrywać, że oglądane na żywo, rzeczy te mogą naprawdę
szokować. Nie mniej niż ekstaza niektórych wiernych, którzy mogą
zdradzać objawy opętania – jeden człowiek zaczął się rzucać
kilka kroków ode mnie, co wystraszyło mnie bardziej niż wszystko
inne razem wzięte.
*W języku tamilskim wszystko, co
nie jest istotą rozumną, jest rodzaju nijakiego i zazwyczaj staram
się przenieść to na język polski. Czasem jednak podświadomie
narzuca się co innego. W sumie dopiero pisząc tę notkę
uświadomiłam sobie, że zawsze mówiłam i myślałam „ta wila”
i „ta tiruwila”. Na razie więc macham na to ręką i tak to
zostawiam.
P.S. W ciągu kilku dni dorzucę
obrazkowy aneks do wpisu.