piątek, 9 listopada 2012

Zdjęcie tygodnia #11 (10 - 16 października): Tirumala Brahmotsawam



Od piętnastego do dwudziestego czwartego października obchodzone było jedno z najpopularniejszych hinduskich świąt – Nawaratri oraz Widźajadaśami (znane też jako Daśara bądź Dussehra). Święto wiązane jest przede wszystkim z dwoma ważnymi mitologicznymi zwycięstwami – bogini Durgi nad demonem w ciele bawołu oraz Ramy nad Rawaną (o tych dwóch panach było co nieco we wpisie o Rameśwaram). Choć wolny od zajęć był tylko ostatni, kulminacyjny dzień święta, zawsze planowałam w tym terminie jakąś dłuższą pouczającą podróż połączoną z obserwacją (w miarę uczestniczącą) obchodów. Wybór nie był łatwy, bo każda świątynia hinduska żyje w znacznej mierze własnym życiem i nawet ogólne święta obchodzi po swojemu. Kusiło przede wszystkim słynne Nawaratri u madurajskiej Minakszi, ostatecznie jednak zdecydowałam się udać w zupełnie innym kierunku. Okazało się bowiem, że właśnie wtedy mają miejsce najważniejsze doroczne obchody w świątyni, którą powinien odwiedzić każdy miłośnik kultury południowoindyjskiej – Brahmotsawam w świątyni Wenkateśwary w Tirumali.

I tu wypada jeszcze raz zaznaczyć, jak zagmatwane są hinduskie święta i kalendarze. Z początku bowiem wydawało mi się, że tirumalejskie Brahmotsawam to właśnie specyficzne dla tej świątyni obchody Nawaratri. Co prawda słyną z nich raczej miejsca kultu bogiń, ale skoro w Widźajadaśami wplątany jest Rama, to czemu wielka i ważna świątynia wisznuicka nie miałaby hucznie świętować tego wydarzenia? Ale nie, Brahmotsawam to zupełnie inne, odrębne święto, które zupełnie przypadkowo wypadło w tym roku dokładnie w tych samych dniach co Nawaratri. Święta wyznaczane są bowiem z użyciem różnych kalendarzy.

Po pierwsze Widźajadaśami i Nawaratri wyznaczane są według kalendarza sanskryckiego, a obchody Brahmotsawam według tamilskiego. Można ulec wrażeniu, że te dwa kalendarze różnią się tylko nazwami miesięcy, ale tak nie jest. Choć zazwyczaj przeczytamy, że miesiącowi aświna, w którym obchodzone jest Widźajadaśami, odpowiada tamilski ajppasi, nie zaczynają się one tego samego dnia.

Po drugie daty Nawaratri i Widźajadaśami wyznaczana są według systemu tithi, a Brahmotsawam – nakszatr. Nie będę szczegółowo tłumaczyć, czym różnią się te dwa systemy, bo po pierwsze musiałabym sama dodatkowo się dokształcić (powodując kolejne opóźnienia), a po drugie ta wstępna dygresja rozrośnie się do rozmiarów artykułu. Dość powiedzieć, że oba opierają się na cyklu księżycowym. Działa to jak nasza Wielkanoc, obchodzona zaraz po pierwszej wiosennej pełni księżyca. Z tym, że kalendarz hinduski poza pełnią wyróżnia wiele innych momentów cyklu. Choć niektóre święta obchodzone są w konkretny dzień danego miesiąca, pokaźna większość przypada w dniu wystąpienia w danym miesiącu konkretnego zjawiska astronomicznego. Dlatego ich daty w kolejnych latach mogą różnić się bardzo znacząco.

Dość jednak o tym. Wiemy już, że Brahmotsawam jest odrębnym świętem, które z Nawaratri nie ma nic wspólnego, pora więc napisać nieco o nim.

Jak dowiedziałam się w tirumalskim muzeum, swego czasu obchodzono wiele rodzajów Brahmotsawam; w pewnym momencie nawet jedenaście razy do roku. To, które przetrwało do dzisiaj i które miałam przyjemność oglądać, jest najstarszym z nich. Dla dokładności liczy sobie dokładnie tyle samo lat co chrześcijaństwo w Polsce – dzięki inskrypcjom wiemy, że pierwsze niemitologiczne Brahmotsawam ustanowiła w roku 966 królowa z dynastii Pallawów. Święto trwa dziesięć dni, choć pewne uroczystości mają miejsce dzień przed i dzień po, dlatego czasem można znaleźć informację, że Brahmotsawam trawa dni dziesięć lub jedenaście.

Każdego dnia ma miejsce wiele ciekawych i widowiskowych obrzędów, choć znacznej części zwykły śmiertelnik nie może obejrzeć z bliska, jako że mają miejsce za murami świątyni, lub w innej mandapie, do której nie ma dostępu nikt poza sprawującymi rytuał braminami. Niektóre jednak pozwala podglądać bezpośrednia transmisja na żywo. Jak każda ważna świątynia podczas istotnego święta, Tirumala obstawiona jest kamerami. Wszystko wraz z powtórkami leci na strategicznie rozstawionych telebimach. Część materiału oczywiście pojawi się w publicznych wiadomościach, poza tym istnieje sporo stacji telewizyjnych o religijnym charakterze, które emitują podobne uroczystości w całości (a kiedy nie ma żadnych uroczystości lecą na np. nich pobożne pieśni i kolaż ujęć z różnych świętych miejsc).

Bez żadnych problemów można za to oglądać procesje, które przez niemal cały czas trwania święta odbywają się dwa razy dziennie – o dziewiątej rano i dziewiątej wieczorem – i trwają około dwóch godzin. Można je obejrzeć bez problemu, bo o dziwo znaczną popularnością wśród przybyłych na święto wiernych cieszy się tylko jedna z nich. Zazwyczaj nie odczuwaliśmy tych osławionych tłumów zalewających Tirumalę (podobno w dzień powszedni, bez żadnego święta, świątynie odwiedza dziennie pięćdziesiąt tysięcy pielgrzymów, w święta może to być nawet około miliona). Sektory w czterech otaczających świątynię ulicach świeciły pustkami, nie trzeba było przychodzić jakoś specjalnie wcześniej, bez problemu można było ustawić się tuż przy barierce i robić zdjęcia.

Po części było tak zapewne dlatego, że te sektory w ogóle tam były. Przestronne, z około dziesięcioma szerokimi betonowymi stopniami, na których można było sobie usiąść, lub stanąć, lub – jak to nieraz zdarzyło nam się widzieć – położyć się i przespać w oczekiwaniu na nadejście bóstwa. Trzeba bowiem wiedzieć, że otaczające świątynię cztery ulice zazwyczaj są już częścią miasta, w Tirumali natomiast stanowiły bardzo wyraźnie jeszcze przestrzeń sakralną i przystosowane były do wydarzeń religijnych.

Sama procesja zaczynała się około pół godziny, lub godzinę przed wyruszeniem samego bóstwa ze świątyni. Idą w niej rozmaite grupy artystów, co czyni całe wydarzenie tak atrakcyjnym, zwłaszcza dla turystów. Dominują różnego rodzaju tancerze, tancerki i muzycy, co jakiś czas pojawiają się jednak grupy mitologiczne, tzn. kilka osób przebranych za bohaterów znanych mitów. Najczęstsze były oczywiście motywy wisznuickie, gdyż głównym bóstwem świątyni jest Wenkateśwara, czyli postać Wisznu właśnie. W procesji pojawiał się albo on sam ze swymi dwoma małżonkami, czasem jako Kryszna lub Rama. Bardzo też rzucał się w oczy jego główny wyznawca, czyli ramajanowy (lecz w sumie nie tylko) Hanuman, który – proszę mi wybaczyć bluźniercze porównanie – pełnił rolę mniej więcej taką jak kaczor Donald w wesołym miasteczku. Biegał między grupami artystów, zaczepiał ich, zagadywał pilnujących porządku policjantów i ogólnie budził powszechną wesołość. Pojawiały się też inne, często na demoniczne istoty, zapewne z bardziej ludowych mitów, które odgrywały występy oparte na interakcji z otoczeniem.

Nawiasem mówiąc artyści ogólnie prezentowali dość szerokie spektrum prezentowanych sztuk, od dość klasycznych (choć prawdziwie klasycznych tancerzy nie było zbyt widać, nie licząc małych dziewczynek, które trudno nazwać profesjonalistkami), po bardzo ludowych. Przy każdej procesji repertuar nieco się różnił. Niestety nie udało mi się dowiedzieć, jak takie trupy są wybierane, choć na podstawie wzmianki jednego z rozmówców („wielu tancerzy i muzyków przyjechało z Tamilnadu”) wnioskuję, że nie są to żadne stałe, miejscowe ekipy. Podejrzewam, że odpowiedni urzędnik (lub całe biuro) co roku odejmuje decyzję o zatrudnieniu tych czy innych grup. Ale to zgadula.

Stałym elementem każdej procesji były natomiast zwierzęta – konie, byki i słonie, będące własnością świątyni (jednego dnia włócząc się z kolegą po mieście trafiliśmy na stajnie). Ich pojawienie się zazwyczaj oznaczało, że bóg jest już niedaleko. Kiedy bowiem trasą procesji maszerowali artyści, odpowiedni ruchomy posąg bóstwa (utsawa-murtti) wynoszony był ze świątyni i zabierany do mandapy (choć bardziej zwykły garaż to był, niezbyt zdobiony), gdzie czekała już odpowiednia wahana, czyli wierzchowiec, na którym Wenkateśwara miał być obwożony. Główną bowiem atrakcją tych procesji i powodem, dla którego pofatygowaliśmy się na kilka, były właśnie różnorodne wahany, do tego jeszcze bardzo ładnie wykonane.

Na zdjęciu widać wahanę o wdzięcznej nazwie Pedda Sesza, czyli Duży Wąż. Brała ona udział w pierwszej procesji, czyli pierwszego dnia wieczorem. Jak mam nadzieję widać jest to elegancki wąż z siedmioma głowami, często pojawiający się w wisznuickiej mitologii Sesza. Z tyłu też był bardzo ładny – bardzo dokładnie odwzorowany kaptur kobry z charakterystycznym okularem. Poza tym podczas kolejnych procesji podczas Brahmotsawam za wahany służą mały wąż (Wasuki, z pięcioma głowami), gęś, lew, drzewo er, Garuda, Hanuman, słońce, księżyc, słoń i koń. Poza tym odbywają się procesje na klasycznym powozie świątynnym, w perłowym palankinie, a także z Wisznu pod postacią Mohini oraz Sarwa Bhupali.

Tuż przed Wenkateśwarą na odpowiedniej wahanie maszerowała oczywiście mała armia mantrujących braminów oraz kilka pochodni. Z zapachu wnoszę, że paliwem, którym nasączono nawinięte na niewielkie obręcze pasy materiału było klarowane masło. Powóz poruszał się powoli i co jakiś czas przystawał. Wielu wiernych całkowicie ignorowało część artystyczną i ożywiało się dopiero na ów darśan (zobaczenie bóstwa i przez bóstwo). Taki postój trwał dłuższą chwilę, pozwalając pielgrzymom skandować do woli „Gowinda Gowinda”, a mi i koledze spokojnie zrobić zdjęcia nie rażąc przy tym uczuć religijnych zebranych.

W momencie postoju wahany zaczynano rozdawanie prasady, które trwało jeszcze jakiś czas po tym, jak procesja ruszyła dalej. Były to owoce, rodzynki, daktyle, orzeszki, duże bryłki cukru i ciepłe słodkie mleko z przyprawami. Na jedynej porannej procesji jaką zaliczyliśmy zamiast słodkiego mleka była pikantna ziołowa maślanka. Trudno było ustalić, czy prasada różniła się jakoś z dnia na dzień, bo nie pchaliśmy się przed wiernych i tylko grzecznie braliśmy co zostało opuszczając sektor, czym najczęściej były kawałki cukru i rodzynki. Ktoś zawsze zadbał, byśmy nie wyszli zupełnie bez niczego.

Kiedy wahana i niesiony za nią przypominający wielki namiot daszek (na wypadek deszczu) mijał całkowicie sektor, oznaczało to koniec procesji. Sektor był otwierany i można było sobie wyjść. Wyjść można też było przez większość części artystycznej, dopiero na samą główną procesję policja i inne służby porządkowe wstrzymywały ruch.

Tyle o procesji, o świątyni samej Tirumali jeszcze będzie w następnym wpisie. Jeśli ktoś chce zobaczyć więcej, na moim kanale na YouTube jest kilka filmików z Brahmotsawam

3 komentarze:

  1. Podziękowania za filmy - obejrzałem wszystkie. Polecam jedynkę , ósemkę i dziewiątkę. Widać tam np. że Hanuman jest zielony .

    KrzysztofH

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro zieleń Hanumana (w Tamilnadu zdecydowanie popularniejsze jest imię Andźaneja, ale nie chcę mieszać we wpisach, matka już i tak na mnie burczy, że są zbyt insajderskie, a poza tym Tirumala to nie Tamilnadu) tak zainteresowała, oto najlepsze jego zdjęcie jakie posiadam:

    http://motherofpearl.deviantart.com/art/Anjaneya-347565541?q=gallery%3Amotherofpearl%2F41521681&qo=10

    OdpowiedzUsuń
  3. 20 year-old Financial Analyst Fonz Ashburne, hailing from Listuguj Mi'gmaq First Nation enjoys watching movies like Defendor and Motor sports. Took a trip to Cidade Velha and drives a Ferrari 212 Export Berlinetta. ponizsza strona

    OdpowiedzUsuń