Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tamilnadu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tamilnadu. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 października 2012

Zdjęcie tygodnia #10 (3 - 9 października): co było, a nie jest...



Było sobie kiedyś miasto. Leżało około dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od Rameśwaram, na wąskim cyplu wysuniętym w stronę dzisiejszej Sri Lanki. Nie było bardzo duże, ale miało wszystko, co w mieście być powinno – sklepy, pocztę, szkołę, stację kolejową, port, w którym zatrzymywały się między innymi promy z Cejlonu, i inne temu podobne instytucje. Miasto nie było też jak na indyjskie standardy bardzo ludne, ale ludzi zawsze było w nim dużo. Było to bowiem ważne centrum pielgrzymkowe, niektórzy twierdzą nawet, że równie ważne, jak samo Rameśwaram. Możliwe, że jest to choć częściowo prawda – do tamtejszej stacji biegła osobna linia kolejowa z lądu, a nie tylko przedłużenie połączenia do Rameśwaram.

Miasto nazywało się Dhanuszkodi. Było i już go nie ma. W grudniu 1964 w wybrzeże południowych Indii i północną część Sri Lanki uderzył potężny cyklon. Największe straty były właśnie na leżącej pomiędzy nimi wyspie, na której znajduje się Rameśwaram. Zginęło wiele osób, z czego znaczną część stanowili pielgrzymi. Stu pięćdziesięciu straciło życie, gdy cyklon przewrócił pociąg jadący do Dhnuszkodi. Trudno powiedzieć na ile ich szanse na przeżycie były by lepsze, gdyby rozszalały żywioł zastał ich u celu podróży. Tego dnia bowiem miasto Dhanuszkodi przestało istnieć. Już od dawna wygląda właśnie tak, jak na dzisiejszym zdjęciu. Kilka pustych skorup niegdysiejszych budynków.

Pokaźną część zeszłego roku akademickiego spędziłam – jak na studenta trzeciego roku przystało – na pisaniu licencjatu. Ponieważ pisanie, to głównie czytanie, a licencjat był o mitycznym zatopionym lądzie, poznałam wiele tamilskich opowieści o potopach, zarówno mitycznych jak i historycznych. Jedna z tych pierwszych, jak może pamiętacie, zachęciła mnie do odwiedzin w Sirhali. Jedna z tych drugich skierowała moją uwagę na Dhanuszkodi. Odkąd, już prawie rok temu, zapoznałam się z przytoczoną powyżej historią, chciałam zobaczyć to miejsce na własne oczy. O miastach ulegających zagładzie w jedną noc łatwo się czyta (i nie najgorzej pisze) i równie łatwo to sobie wyobraża (w końcu powieści przygodowe i fantastyka stawiają przed wyobraźnią większe wyzwania), ale znacznie trudniej w pełni sobie uświadomić, że coś takiego miało miejsce w rzeczywistości. Chciałam więc się przekonać na własne oczy, że z Dhanuszkodi rzeczywiście nic nie zostało.

Spod świątyni w Rameśwaram co jakieś pół godziny, lub nawet nieco częściej, rusza autobus numer trzy. Napis tamilskim pismem na tabliczce na przedniej szybie głosi, iż końcowym przystankiem jest Dhanuszkodi, w istocie jednak trasa kończy się dobrych kilka kilometrów przed zniszczonym miastem. Podobno jeszcze przez kilka lat po cyklonie podejmowane były starania, by zachować choć prowadzącą do Dhanuszkodi szosę w przyzwoitym stanie, w końcu jednak się poddano. Konserwacja i ciągłe usuwanie przynoszonego przez silny morski wiatr piasku z drogi donikąd uznano najwyraźniej za przedsięwzięcie, na które nie warto wydawać pieniędzy. Najprawdopodobniej całkowicie słusznie.

Autobus dojeżdża więc do punktu, w którym kończy się dobra asfaltowa droga. Znajduje się tam osada rybacka i kilka straganów oferujących przejezdnym turystom podstawowe napoje i przekąski oraz muszle, perły i wyroby z jednych i drugich. Te ostatnie w większości dość tandetne, ale daje się coś wybrać. Przyznam, że gdy pierwszy raz wyruszyłam do Dhanuszkodi, dojechałam tylko do tego punktu. Trasa i ten przystanek dostarczyły mi tylu wrażeń, że czułam, iż najlepiej będzie wrócić do hotelu i to przetrawić i dopiero następnego dnia zwiedzać dalej. Tym, co tak mnie nasyciło i niemal przeciążyło poznawczo był... nadmorski krajobraz. Już kiedy autobus zbliżał się do przedmieść Rameśwaram mogłam podziwiać jego uroki. Muszę tu zaznaczyć, że choć byłam w wielu tamilskich miejscowościach leżących na brzegu morza, nigdy wcześniej nie widziałam w Indiach takich widoków. Nawet chatki z palmowych liści wyglądały po prostu skromnie i malowniczo, a nie biednie, jak te z dachami ze starych billboardów. Które głównie zaśmiecają krajobraz.

Kupiłam więc sobie kilka kawałków zielonego mango z solą i chilli, spożyłam je nieśpiesznie stojąc twarzą do hipnotyzującego ogromu wody, nieba i piasku, kontemplując urodę fal oraz piany morskiej, następnie pozwoliłam sobie na studium zachowań małych krabów, które zakopywały się w piasku zostawiając po sobie niewielkie dziurki, po czym wróciłam do hotelu.

Następnego dnia złapałam ten sam autobus i dojechałam do znajomego już przystanku. Stamtąd za zawrotną, ale przynajmniej ustaloną z góry, cenę stu rupii można pojechać terenowym mini-vanem na sam koniec cypla i z powrotem. Zawrotną, bo choć po przeliczeniu na złotówki to niecałe dziesięć złotych, w Indiach za taką sumę można przebyć autobusem lub pociągiem niemałą odległość. Dla przewoźnika jest to prawdopodobnie złoty interes, zwłaszcza że do jednego pojazdu wpycha się tyle osób, ile tylko się da, co czyni komfort dość wątpliwym. Zwłaszcza, że jedzie się po piachu.

Za oknem śmigały kolejne rybackie wioski, ciekawe drobiazgi jak ozdobiony kwiatami kamienny lingam i Nandin w samym środku niczego, a w końcu sypiące się pozostałości dworca kolejowego w Dhanuszkodi. Kiedy kierowca zatrzymał się dopiero na samym końcu cypla, by turyści mogli popatrzeć sobie na koniec tej części Indii, poważnie się zastanawiałam, czy nie wracać na piechotę. Bo jeśli droga powrotna będzie wyglądała tak samo, to ja dziękuję za takie coś. Na szczęście postanowiłam sprawdzić i w razie gdyby moje obawy się sprawdziły rozważyć możliwość wynajęcia dżipa w Rameśwaram. Wydatek został mi oszczędzony. W drodze powrotnej busik zatrzymał się na dziesięć minut w Dhanuszkodi. Wystarczająco krótko, by uznać, że całe przedsięwzięcie jest beznadziejne i zdążyć tylko pośpiesznie brnąc w piachu dojść do brzegu i z powrotem, ale dość długo, by stwierdzić, że no trudno, wystarczy i nie wydawać kasy na prywatne ekskursje.

Co dalej, nie ma się co rozpisywać. Zdjęcie chyba mówi za siebie. Widoki w każdą stronę były podobne, z wyjątkiem kilku kolejnych palmowych daszków, pod którymi znajdowały się stoiska z muszlami. Zastanawiałam się, czy Dhanuszkodi rzeczywiście zostało tak doszczętnie zniszczone. Teraz wiem, że to naprawdę pusta plaża, z której wystaje kilka szybko wietrzejących ruin. Niestety mój umysł jest równie daleki od ogarnięcia tego faktu, jak był przed przyjazdem tutaj. Teraz bowiem nie potrafię zupełnie pojąć, że to miejsce mogło rzeczywiście być tym ruchliwym miastem z opisów...

środa, 17 października 2012

Zdjęcie tygodnia #9 (26 września - 2 października): Rameśwara tirtta snanam



Pewnego poniedziałku, gdy przyszłam na zajęcia, zastałam pusty wydział. Wraz z dwoma równie zdezorientowanymi jak ja osobami udałam się do dziekanatu, gdzie poinformowano nas, że przez najbliższe dwa tygodnie mamy wolne. Nikt nie rozumiał skąd te nagłe ferie (potem okazało się, że przyczyną były strajki w sprawie planów budowy elektrowni atomowej na południu Tamilnadu), szybko jednak doszłam do wniosku, że zamiast zaglądać darowanemu koniowi w zęby, lepiej zaplanować ten wolny czas. Tak powstał pomysł wyjazdu do Rameśwaram.

Rameśwaram leży ponad 400 kilometrów na południe od mojego Ćidambaram, na stosunkowo niewielkiej wyspie pomiędzy Indiami i Sri Lanką (aczkolwiek bez szaleństw – od lądu indyjskiego dzielą ją niecałe trzy kilometry, które można już od wielu dziesięcioleci przebyć mostem). Wyspa ta pochwalić się może kilkoma atrakcjami, jednak najważniejszą (i najsłynniejszą) z nich jest leżące na wschodnim brzegu, twarzą do oceanu Rameśwaram i jego wspaniała świątynia. Ona właśnie jest bohaterem dzisiejszego wpisu.

Ten piękny przybytek, wraz z wieloma rozsianymi po całej wyspie, podlegającymi mu mniejszymi świątyniami, kapliczkami, sadzawkami i studniami, jest szczególnie silnie związany z historią opisaną w jednym z klasycznych indyjskich eposów – Ramajanie. Stąd właśnie główny bohater, książę Rama, wraz ze swym bratem i sprzymierzoną armią małp (a wśród nich swoim największym czcicielem – Hanumanem) miał wyruszyć na Lankę, położone na wyspie królestwo, by stoczyć stanowiącą kulminację eposu bitwę i odzyskać swoją porwaną żonę. Tu także miał po zwycięskiej kampanii powrócić i stąd udać się w podróż powrotną do własnego królestwa.

Niektórych może jednak zaskoczyć fakt, że mimo iż na każdym kroku natrafiamy na bohaterów Ramajany, bóstwem, które zobaczymy (jeśli nam się uda) w głównym przybytku świątyni, jest Śiwa. Choć wisznuicki (Rama uznawany jest za wcielenie Wisznu) i śiwaicki hinduizm spotykają się dość często i mitów, w których występują oba bóstwa jest wiele, nie należy zapominać, że są to w praktyce dwa odrębne wyznania. Jeśli jednak wiemy, że istnieją śiwaickie wersje Ramajany (nie różniące się szczególnie fabułą od innych), porządek świątyni w Rameśwaram przestaje być taki niezwykły.

Centralnym wydarzeniem, wokół którego świątynia jest zorganizowana, są obrzędy przebłagalne, które Rama odprawił po powrocie z Lanki. Porwanie i uwięzienie cudzej żony może być uznane za dobry powód do wypowiedzenia komuś wojny i uśmiercenia go, jeśli jednak porywacz jest braminem, a szukający sprawiedliwej zemsty mąż nie, sprawa odrobinę się komplikuje. Zabójstwo bramina jest bowiem ciężkim grzechem zupełnie niezależnie od okoliczności. Dlatego właśnie Rama powrócił z Lanki co prawda z małżonką (nie trafiłam w Rameśwaram na żadne upamiętnienie dość kontrowersyjnego epizodu z próbą ogniową, czy czegokolwiek innego mogącego rzucać cień na idealny i szczęśliwy związek Ramy i Sity), ale i ze skazą wymagającą szczególnego oczyszczenia.

Tu właśnie pojawia się Śiwa, jako ten, do którego zanosi się przebłagalne modły. Świątynna mitologia skupia się na tym akcie, a na jego pamiątkę Rameśwaram oferuje każdemu wiernemu zmycie wszystkich grzechów. Oczywiście oczyszczenie uzyskać można właściwie w każdej innej świątyni, jednak w Rameśwaram idea ta jest szczególnie obecna. Niezwykle spektakularne jest też samo zmywanie grzechów, jak widać na zdjęciu całkiem fizyczne i wyjątkowo mało symboliczne. Coś, co też zobaczyć można wszędzie (tzn. normalne jest kąpanie się w świątynnych sadzawkach), ale chyba nigdzie (a przynajmniej w niewielu miejscach) na taką skalę.

W Rameśwaram po prostu wypada zmyć swe grzechy zanim stanie się przed bóstwem. Źródeł wody*, którą się to robi, jest dwadzieścia dwa. Są ponumerowane i należy odwiedzić je w odpowiedniej kolejności. Pierwszym jest ocean, od którego brzegu do świątyni jest zaledwie kilkaset metrów. Ludzie zanurzają się w nim kilkakrotnie i ociekając wodą zmierzają ku wschodniemu wejściu. Jeśli kolejka jest długa, może nawet trochę podeschną, ale nie na długo.

Źródłami na terenie świątyni są głównie studnie, dokładnie takie, jak ta na zdjęciu. Mężczyźni w białych ubraniach to pracownicy świątyni (bardzo żałuję, że nie miałam okazji dowiedzieć się o nich więcej). Stoją przy każdym źródle, czerpią wodę i polewają nią wiernych. Nie kropią, tylko szczodrze polewają, całe wiaderko na głowę. Jednym źródłem jest świątynna sadzawka, lecz nie wchodzi się do niej. Podchodzi się do lekko wysuniętego nad wodę tarasu, z którego świątynnicy spuszczają wiadra jak do studni.

Efekt jest taki, że wszyscy wierni w świątyni dosłownie ociekają wodą. Woda jest wszędzie na posadzce; po raz pierwszy w życiu nie wyszłam z hinduskiej świątyni z brudnymi od kurzu i pyłu nogami. Trzeba też wspomnieć, że świątynia w Rameśwaram słynie z długich korytarzy z pięknie rzeźbionymi kolumnami. Grupki ludzi w całkowicie mokrych ubraniach przemykające tymi korytarzami od studni do studni robią niesamowite wrażenie. Człowiek czuje się, jakby trafił do jakiejś niezwykłej, antycznej szatni basenowej. Nawet pogłos jest podobny.

Przed obliczem bóstwa jednak ociekając wodą stawać nie można. Zatem przy wejściu do głównego przybytku i w kilku innych punktach stoją prowizoryczne szatnie, gdzie można zmienić ubranie na suche. Szatnie te, zwykłe budki z białych płacht plastiku na aluminiowym stelażu, też wyglądają wśród kunsztownej rzeźby dość osobliwie. Nawiasem mówiąc nie zawsze są to osobne budki, czasem jest tylko ścianka osłaniająca przebierających przed płcią przeciwną, ale zmuszająca do striptizu przed własną.

Na sam koniec jeszcze kilka dodatkowych słów wyjaśnienia – studnie i sadzawka na terenie świątyni nie są jedynymi. Podobnych źródeł wody powiązanych z mitologią świątynną jest na całej wyspie jeszcze kilkadziesiąt, choć wiele z nich bardzo trudno jest znaleźć, a znaczna część jest po prostu strasznie zapuszczona. Niektóre są na terenach innych świątyń, które podlegają pod główną Rameśwaramską.

*sanskryckie słowo tirtha (stamilizowane jako tirttam) tłumaczy się najczęściej jako bród, ale w przestrzeni religijnej może to być właśnie studnia. Dlatego w notce używam terminu źródło wody i uchylam się konformistycznie przed dalszymi wyjaśnieniami. Indolodzy wiedzą, lub sprawdzą, reszcie wiele nowego t do życia nie wniesie. Snanam to także stamilizowany termin sanskrycki i oznacza kąpiel. Zatem tytułowe "Rameśwara tirtta snanam" to "kąpiel w rameśwaramskich tithach".

czwartek, 11 października 2012

Zdjęcie tygodnia #8 (19 - 25 września): śladami bhakti - Sirhali



Miałam kilka dobrych powodów, by odwiedzić Sirhali. Pierwszym z nich jest to, że ono po prostu tu jest – około dwadzieścia kilometrów od Ćidambaram, nieco ponad pół godzinki autobusem, który odchodzi praktycznie co chwilę. W sam raz na krótką wycieczkę, dla której ani nie trzeba zrywać się z zajęć, ani wydawać pieniędzy na nocleg. Można spokojnie podjechać w weekend i jeszcze zostanie mnóstwo czasu na zwykłe leniuchowanie. Na dobrą sprawę dało by się nawet wybrać tam po lekcjach i wrócić na wczesną kolację, aczkolwiek jeszcze nie osiągnęłam poziomu aklimatyzacji pozwalającego na tak wielką aktywność (inna sprawa, że w ogóle nie jestem jakoś szczególnie aktywna z natury).

Zatem pojechałam tam, bo trwa semestr i nie ma za bardzo czasu na dalsze wojaże, mi też nie chciało się za bardzo nic robić, ale przesiedzenia całego weekendu w pokoju (no dobra, i w kinie) bym sobie nie darowała. Mam zresztą całą długą listę takich miejsc na krótkie wycieczki. W związku z czym wypada się wytłumaczyć, dlaczego właśnie Sirhali poszło na pierwszy ogień.

Pierwszy raz w pełni świadomie zarejestrowałam nazwę tej miejscowości podczas lektury fenomenalnej książki profesora Davida Schulmana Tamil Temple Myths, a konkretnie przy starannym studiowaniu rozdziału o mitach związanych z potopem, który był mi potrzebny do licencjatu. Historia opisana w tala-puranie (utworze opisującym mitologiczną historię świątyni, sans. sthala-purana) z Sirhali została tam przytoczona jako jeden z kilku przykładów na realizację powszechnego modelu historii, w której świątynia przetrwała wielki kończący świat potop, po czym stała się miejscem, z którego rozpoczyna się nowy akt stworzenia. W mitach tych ważną rolę odgrywa coś, co przetrwało potop. Często są to wedy i inne święte teksty, czasem też w świątyni schronienia szukają bogowie. Historia z Sirhali zwróciła moją uwagę, gdyż tam pod opiekę Śiwy na czas potopu oddają się sześćdziesiąt cztery sztuki*. A także tym, że bardzo wyraźnie pojawia się tam motyw łódki, od której zresztą pochodzi imię jednego z głównych wizerunków Śiwy w świątyni – Tonijappar.

To mój kolejny powód – chciałam zobaczyć świątynię Śiwy na łódce. Przede wszystkim jednak Sirhali zajmuje szczególne miejsce w kulturze tamilskiej ze względu na związek z wczesnym ruchem bhakti – stąd tytuł dzisiejszego wpisu.

Krótkie wyjaśnienie dla nieindologów: bhakti to forma religijności, której centralnymi elementami są żarliwa pobożność, całkowite oddanie bóstwu i pełna zależność od jego łaski. W łonie samego hinduizmu postawa ta przeciwstawiała się bardzo mechanicznemu rytualizmowi, a także sztywnemu już wtedy porządkowi społecznemu. Historie bhakti często mówią o tym, jak to bogu szczególnie miłe okazuje się spontaniczne, z pozoru nawet bluźniercze zachowanie, ponieważ sprawcą kierowała szczera miłość i chęć służenia. W dużym przybliżeniu jest to ideologia wdowiego grosza – liczy się nie obiektywna wartość ofiary, lecz jej subiektywna wartość dla ofiarnika.

Bhakti jako ruch religijny narodziło się właśnie na samym południu Indii, gdzie odegrało rolę hinduskiej kontrreformacji – odciągnęło wiernych od dominujących wówczas buddyzmu i dźinizmu. Jego szczególnie prominentnymi postaciami byli wędrowni poeci, którzy swoje żarliwe uczucia ubrali w piękną tamilszczyznę. Ich twórczość stała się podstawą dwóch kanonów religijnych – wisznuickiego i śiwaickiego.

Sirhali związane jest z jednym z najważniejszych z owych poetów i w ogóle jednym z najważniejszych poetów w historii tamilskiej literatury – Tiruńana Sambandarem. Tu właśnie się narodził i tu jako malutkie dziecko (trzyletnie, jeśli pamięć nie myli) miał zostać napojony przez Parwati mlekiem wiedzy, pod którego wpływem natychmiast zaczął tworzyć swoje słynne hymny i wyruszył na pielgrzymkę.

Sambandar był poetą śiwaickim. Jednak Sirhali znajdziemy i na mapie wisznuickich miejsc pielgrzymkowych. Tutejszą oraz jedenaście okolicznych świątyń sławił inny ważny poeta bhakti – Tirumangej. Na marginesie, według tradycji miał tu przybyć właśnie na zaproszenie Sambandara, który chciał się z nim zmierzyć w debacie (czy też konkursie poetyckim). Wydarzenia tego nie znajdziemy jednak w bibliografii (hagiografii) śiwaity, gdyż dla tego zwycięzcy wielu potyczek z buddystami i dźinistami Tirumangej miał się okazać przeciwnikiem zbyt trudnym. Nie będę jednak wchodzić głębiej w interpretację tego wydarzenia. Może poeci nigdy się nie spotkali, a epizod stworzyli wisznuici w celu nobilitacji swojego świętego, a może nie było żadnego konkursu, tylko przyjacielska wizyta? W końcu wisznuici i śiwaici nie rywalizowali w tym okresie ze sobą tak bardzo, kiedy poważniejszym problemem był wspólny wróg – dźiniści i buddyści?

W tygodniu, którego dotyczy ta na notka nie udało mi się odwiedzić świątyni wiszuickiej. Może będzie to temat na inny wpis. Obejrzałam sobie za to spokojnie przybytek śiwaicki, z którego właśnie pochodzi dzisiejsze zdjęcie. Spokojnie, ale też nie tak dokładnie,więc pewnie i tam jeszcze wrócę. Zwłaszcza, że to tak niedaleko.

Najciekawszym elementem świątyni jest to, że ma ona piętrowy główny przybytek, zaś na każdym z trzech poziomów znajduje się inna postać Śiwy. Podobno jest kilka takich kilkupoziomowych świątyń w Tamilnadu, jednak żadnej nie widziałam.

Na samym dole znajduje się Brahmapuriśwarar, Śiwa pod postacią lingi. Wierzy się, że jest to swajambhulinga, czy linga, która powstała, czy też objawiła się sama z siebie. Na pierwszym piętrze zobaczyć można Tonijappara, czyli Śiwę będącego bohaterem przytoczonej już historii o powodzi. Podobno taras ma mieć kształt łódki, ale jakoś umknęło to mojej uwadze. Trudno za to nie zauważyć, że obok wysokiego posągu Śiwy stoi w przybytku niewiele niższa Parwati – rzecz nie tak znowu częsta.

Na najwyższym poziomie znajduje się Sattejnadar, czyli Śiwa, który pod postacią myśliwego miał przywołać do porządku Wisznu, gdy ten wpadł w nadmierną pychę po jednym ze swoich dokonań (konkretnie chodziło o epizod z królem Balim i trzema krokami). Tego wizerunku nie udało mi się zobaczyć, bo kiedy przyszłam do świątyni akurat nie było prądu, a Sattejnadar umieszczony jest ponad głowami pielgrzymów i zwiedzających, a przez małe okienko, niższe niż posąg, nie wpadają promienie słońca. Przy braku elektrycznego oświetlenia widać było tylko stopy bóstwa oświetlone płomieniem małej lampki. Nie ukrywam, że miało to swój urok. Sporą atrakcją była też dla mnie możliwość spojrzenia na kompleks świątynny z góry.

No i na koniec jest na terenie świątyni osobny przybytek poświęcony Tiruńana Sambandarowi. Nie jakaś kapliczka, ale prawdziwy przybytek, normalna oddzielna świątynia z własnym murem i mandapami. Ona to zresztą widnieje właśnie na zdjęciu tygodnia jako dobry przykład południowoindyjskiej architektury świątynnej. Sam piętrowy przybytek Śiwy nie jest, muszę przyznać, tak estetyczny. Jak każdą świątynię, tę w Sirhali wiele razy przebudowywano i w tym wypadku nadało to jej troszkę charakteru małej wieży Babel. Co nie zmienia faktu, że zobaczyć ją warto.

*sześćdziesiąt cztery to jedna z bardzo lubianych przez kulturę indyjską liczb, stąd bardzo wiele list ma dokładnie sześćdziesiąt cztery pozycje. Może to tworzyć złudzenie, że chodzi o jedną, konkretną listę, w rzeczywistości jednak jest ich bardzo wiele i nieraz rozbieżności są bardzo duże. Wiadomo więc, że sztuk jest sześćdziesiąt cztery, ale jakie to sztuki/umiejętności konkretnie, to już inna sprawa.

wtorek, 2 października 2012

Zdjęcie tygodnia #7 (12 - 18 września): chwila wytchnienia


 O stypendium indyjskie starałam się wraz z dwójką przyjaciół ze studiów. Mnie los (w postaci indyjskich urzędników) zawiódł do Ćidambaram, oni wylądowali w Ćennaju. To zdecydowanie przyspieszyło moje odwiedziny w tym mieście, a także wpłynęło na plany spędzania tam czasu. Gdybym była sama, ustaliłabym sobie zapewne bardziej edukacyjny program zwiedzania – zabytki, świątynie itp. Może nawet w końcu by się udało, bo byłam w Ćennaju już dwa razy i jak dotąd nie mam zbyt wielkich osiągnięć... Ale ze znajomymi, jak ja cierpiącymi ciągle katusze aklimatyzacji, miałam ochotę na coś zdecydowanie bardziej relaksującego i rozrywkowego. Tak pojawił się pomysł – chodźmy do Zoo!

W Ćennaju i bliskiej okolicy są dwa ogrody zoologiczne – w leżącym na obrzeżach miasta Kindi (tudzież Gindi, ang. Guindy) i w Wandalurze (ang. Vandalur), nieco dalej na południowy zachód. Poza tym na pewno znalazł by się jeszcze jakiś krokodyli, ptasi lub wężowy park, których jest w Tamilnadu całkiem sporo, ale tak wyspecjalizowane miejsca nas chwilowo nie interesowały. Kindi w końcu też odpadło, bo z informacji wynikało, że nie mają dzikich kotów (choć były przejażdżki na słoniu!), zatem padło na Wandalur.

Jak twierdzi ciocia Wikipedia, zaliczyliśmy ważną atrakcję. Wg podanych na (bardzo obszernej) angielskiej stronie informacji wandalurskie Zoo jest największym publicznym ogrodem zoologicznym w Indiach i jednocześnie, jako założone w 1855. roku, może pochwalić się palmą pierwszeństwa w skali kraju. Naturalnie jego wiek nie miał dla nas w praktyce wielkiego znaczenia. Za to rozmiar nęcił i onieśmielał. W ostatecznym rozrachunku wandalurskie Zoo pod wieloma względami mnie zaskoczyło i gdybym była w gorszym humorze lub towarzystwie, prawdopodobnie można by to nazwać rozczarowaniem. Nie zabrakło jednak niespodzianek bardzo pozytywnych i koniec końców uważam, że była to dobra decyzja i bardzo przyjemnie spędzony czas.

Podstawowym zaskoczeniem było to, że Wandalur przypomina znacznie bardziej park przyrody, a miejscami nawet rezerwat, niż znane mi z Polski ogrody zoologiczne, gdzie na niedużej przestrzeni można zobaczyć wiele egzotycznych stworzeń z całego świata. Z początku zareagowałam na to jak typowy zepsuty Europejczyk żądny własnej rozrywki, a nieczuły na krzywdę stworzeń, których kosztem miałaby ona być dostarczona. Co to za Zoo, pomyślałam sobie, jak trzeba zasuwać czasem kilkaset metrów od jednej zagrody z burym jelonkiem do drugiej, a on jeszcze drań się schował w krzakach, zamiast stać przy barierce i pozować do zdjęcia. Na szczęście chyba zostało we mnie jeszcze trochę serca, bo ostatecznie indyjski system podoba mi się bardziej.

W Wandalurze jest całkiem sporo klatek i betonowych wybiegów, jednak pokaźną ilość zwierząt można zobaczyć praktycznie w ich naturalnym środowisku. Zwłaszcza, że znajdują się tam niemal wyłącznie okazy fauny indyjskiej, a zwierzęta pochodzące z innych krajów należą chyba wszystkie do tej samej strefy klimatycznej, zatem owego naturalnego środowiska nie trzeba było jakoś pieczołowicie rekonstruować. Z tego, co udało nam się obejrzeć chyba największe wrażenie zrobił na mnie teren z ptakami wodnymi widoczny na zdjęciu. Ptaków nie było może jakoś rewelacyjnie widać, no ale czy ten widok sam w sobie nie jest przyjemny?

I tu doszłam do tego, co okazało się główną atrakcją parku. Wcale nie zwierzęta – ostatecznie wiem jak wygląda tygrys lub słoń – lecz zieleń, cisza, świeże powietrze i możliwość pospacerowania. Każdy kto był w Indiach choć raz wie, jak rzadko spotykane są to tu luksusy. Agni na swym blogu niedawno pisała bardzo trafnie o wszechobecnym hałasie. Mam nieraz wrażenie, że Indusi nawet nie starają się być cicho, bo nie przychodzi im do głowy, że to może komukolwiek przeszkadzać. Tymczasem w Zoo, poza zwykłym gwarem ludzkich głosów w głównej alejce, było naprawdę cicho. Parę razy zawędrowaliśmy gdzieś głębiej, gdzie był już tylko śpiew ptaków i delikatny szelest liści.

No właśnie, te liście to kolejna rzecz przykuwająca uwagę. Wszyscy oczywiście zawsze podkreślają, jak to w Indiach jest kolorowo, ale rzadko się wspomina, że zieleń naturalnego pochodzenia nawet w niedużych miastach praktycznie nie występuje. Są oczywiście drzewa i krzewinki, przede wszystkim jednak widzi się beton, asfalt i kurz. Jak w związku z tym wygląda sprawa świeżego powietrza nie muszę chyba mówić. Już sam ten kurz wystarczy, by uprzykrzyć człowiekowi życie, a do tego jeszcze dochodzą spaliny i – jak to mawiał Han Solo – odkrywamy niepowtarzalny bukiet zapachów. W Zoo oczywiście bukiet też bywa ciekawy jeśli podejdziemy blisko do zagrody z szakalami lub czymś podobnym, ale o dziwo tylko wtedy.

I na koniec sprawa spacerów. Jest to coś, co naprawdę uwielbiam – iść przed siebie, nieraz bez konkretnego celu, a myślami przenieść się w swój wewnętrzny świat. Kolejna przyjemność, o którą w indyjskich miastach niełatwo. Częściowo przyczyną jest wspomniany hałas, częściowo to, że trzeba ciągle patrzeć pod nogi, a częściowo ogromna ilość ludzi na ulicy, którzy jeszcze nieraz aktywnie atakują uwagę przechodnia. Bo oczywiście nie zobaczyłabym rzędu żółtych ryksz, gdyby ich kierowcy nie wołali „madam, auto!” i wielu innych rzeczy też bym się sama nigdy nie domyśliła. O kurtuazyjnym „hello, how are you?” już nie wspominam. Mówiąc krótko, żeby sobie spokojnie pochodzić trzeba kupić bilet do Zoo. Są nawet śmietniki i ławeczki – udogodnienia spotykane niestety bardzo rzadko.

Skoro już mowa o infrastrukturze, warto wspomnieć o oznaczeniach. Na poziomie informacyjnym były całkiem niezłe, choć wiele dałoby się poprawić. Parę razy nie trafiliśmy do zwierząt, które chcieliśmy zobaczyć, ale też przyznajmy uczciwie, że nie staraliśmy się za bardzo. Zazwyczaj znaki wiodły nas tam, gdzie powinny. Osobnej rozrywki dostarczały jednak plansze o charakterze pedagogicznym, tudzież zakazy. Moi osobiści faworyci to zakaz uryny na zewnątrz ("urine outside prohibited", uczciwie trzeba zaznaczyć, że władze parku umożliwiły przestrzeganie tego zakazu - sporo jest na trasie toalet) i dobrotliwa rada, by uważać na jelenie, węże itp.

Oczywiście nie udało nam się obejrzeć wszystkiego. Choć spędziliśmy tam prawie cztery godziny i z grubsza obeszliśmy główną trasę, ominęliśmy wiele wiodących w bok dróżek. Nie skorzystaliśmy też z jednej z głównych atrakcji, czyli lwiego safari. Żeby obejrzeć całe wandalurskie Zoo trzeba naprawdę spędzić w nim cały dzień. Jeśli ktoś by się na to zdecydował, gorąco polecam zabranie własnego termosu z herbatą i dużej ilości kanapek, bo niestety na całym tym ogromnym terenie nie ma możliwości kupienia czegoś do picia i choćby drobnej przekąski. Bar znajduje się dopiero przy wyjściu, co w pewnym momencie mocno odczuliśmy. Dobrze, że znajomi wzięli większy zapas wody, niż ja i jeszcze dali się z niej wydoić...

Podsumowując: Zoo polecam jako ucieczkę z miasta i możliwość poobcowania z naturą. Lub raczej jako namiastkę tego ostatniego - nie należy zapominać, że w Tamilnadu są rezerwaty z prawdziwego zdarzenia i wiele innych miejsc dla miłośników przyrody. Jeśli ktoś dysponuje ograniczonym czasem, być może nie warto. Za siebie mogę jednak powiedzieć, że bardzo odpoczęłam psychicznie i była to miła odmiana.

środa, 26 września 2012

Zdjęcie tygodnia #6 (5 - 11 września): Ave Sakti, Om Maryja!



Chrześcijaństwo w Indiach Południowych wydaje się być bardzo ciekawym zjawiskiem. Piszę „wydaje się”, bo nie mam tak naprawdę żadnych własnych doświadczeń z wyjątkiem tego, o którym będę dziś pisać. W Tamilnadu dość łatwo jest się zapatrzeć na hinduskie świątynie oraz święta, zwłaszcza, jeśli ma się mało czasu. Tak w każdym razie było ze mną – moje dwie poprzednie podróże odbyłam pod hasłem „kino i gopury”, a atrakcje innej natury traktowałam trochę po macoszemu. Teraz, mając przed sobą perspektywę wielomiesięcznego pobytu trochę to nadrabiam. Choć gopur też jeszcze dużo zostało do zobaczenia...

Cóż jest tak ciekawego w chrześcijaństwie indyjskim? Właściwie to samo, co w każdym innym – to, że jest tak mocno przesiąknięte lokalną tradycją. W Europie nie czujemy tego tak bardzo, głównie chyba dlatego, że poszczególne państwa nie różnią się aż tak bardzo między sobą, a poza tym, jak powiada przysłowie, trudno zobaczyć czubek własnego nosa. W Indiach jednak kwestia ta jest wyjątkowo widoczna. W kościołach spotkać można wiele praktyk wydawałoby się typowo hinduskich, od tak niewinnych obyczajowych kwestii jak ściąganie butów, aż po obecność świętych drzew w obrębie kościelnych murów, czy strażników przy wejściu.

Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że sam hinduizm jest wyjątkowo skłonny do wchłaniania różnych obiektów kultu i asymilowania ich jako kolejnych postaci, form czy aspektów (wbrew pozorom znacznie rzadziej jako wcieleń) już czczonego bóstwa. Często więc nie jest oczywiste kto i dlaczego odwiedza kościół. Doroczne święto obchodzone w katolickiej bazylice w Welanganni jest tego bardzo dobrym przykładem – podobno około połowa z odwiedzających w tym czasie kościół pielgrzymów to hindusi, którzy postrzegają Maryję z Welanganni jako jedną z postaci bogini Marijamman (o której wspominałam przy okazji święta w miesiącu adi).

Drzewa ani strażników nie zauważyłam, za to może kilkadziesiąt metrów od bazyliki znajdował się oficjalny zakład, w którym można ogolić głowę i przekłuć uszy. Widać było, że usługa cieszy się dużą popularnością – wierni czekali na swoją kolej w długiej kolejce, a w tłumie pielgrzymów dało się zauważyć niejedną łysą głowę. Pierwszy raz w życiu taki zakład widziałam w zeszłym roku w świątyni Muruhana w Tiruttani. Całkowite golenie głowy jest bardzo popularną formą ofiary dla tego bóstwa, którą składają zarówno mężczyźni jak i kobiety. Pokryty chłodzącą pastą czerep może świadczyć równie dobrze o odbyciu pielgrzymki do innego przybytku, np. wisznuickiej świątyni w Tirupati (która mam nadzieję doczeka się własnego wpisu za jakiś czas).

Inną rzeczą, która przykuła moją uwagę, były tacki, z którymi całkiem sporo ludzi (choć wyraźna mniejszość) wchodziło do kościoła. Na tackach leżała najbardziej standardowa ofiara, jaką wnosi się do hinduskiej świątyni – kokos i kwiaty jaśminu. Niestety nie miałam okazji podpatrzeć, co się z tymi tackami działo wewnątrz bazyliki, tłum był tak wielki, że nie udało mi się w ogóle dostać do środka. Za to później zauważyłam, że gotowe tacki sprzedawane są przez zakonnice w oficjalnym stoisku z ofiarami, gdzie poza tym można było nabyć święcony olej, świece oraz srebrne wota.

Ze świętami hinduskimi skojarzyła mi się również dumnie powiewająca flaga wciągnięta na czas dziewięciodniowych obchodów w Welanganni. Jak pisałam przy okazji adi tiruwili, w pierwszy dzień ważnych uroczystości wciąga się na świątynny maszt flagę, która pozostaje tam do końca zazwyczaj wielodniowych obchodów. Choć sama idea może nie wydawać się tak strasznie egzotyczna, to jednak nie widziałam jak dotąd masztu na terenie kościoła.

W ramach dygresji: maszt bazyliki w Welanganni sam w sobie jest dość ciekawy. Mimo – jak mi się przynajmniej wydaje – pełnienia funkcji analogicznej do masztu w świątyniach hinduskich, nie ma on typowej dla tych ostatnich formy. Naśladuje on kształtem maszt statku, co jest nawiązaniem do jednej z legend założycielskich bazyliki i kultu Maryji z Welanganni, która miała wskazać portugalskim żeglarzom bezpieczną drogę do brzegu. Zgodnie z powszechną wersją cudowne objawienia miały miejsce już wcześniej, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero ukazanie się Europejczykom wywołało większe zainteresowanie i zaowocowało powstaniem kościoła.

Oczywiście poza całą tą egzotyką nie brakło i bardzo swojskich elementów. Oprawa mszy przypominała bardzo msze papieskie, czy inne wyprawiane przy bardziej uroczystych okazjach. Mam nadzieję, że widać to trochę na zdjęciu. W użyciu było wiele języków, bo i wierni przybyli z różnych stron. Z pewnością był angielski, tamilski, malajalam, kannada, konkani, marathi i hindi, nie wiem, jak z innymi. Niestety nie dotrwałam do końca mszy, bo po około trzech godzinach kręcenia się po mieście w gęstym tłumie byłam cała obolała i do tego mokra (indyjski tłum to wyjątkowo ciężkie doświadczenie), a zrobiło się już ciemno i martwiłam się o powrót.

Decyzja była chyba dobra, bo powrót okazał się rzeczywiście ciężki. Ponieważ był to już koniec święta, z powodu dużej ilości dodatkowych autobusów potrzebnych do wywiezienia wszystkich pielgrzymów, zorganizowano prowizoryczne przystanki na przestrzeni kilku kilometrów wokół miasta. Autobus do miejscowości, w której nocowałam nie odchodził już z głównego dworca autobusowego, na którym wysiadłam, lecz musiałam odbyć około półgodzinny spacerek za miasto. W chłodnym wieczornym powietrzu było to całkiem przyjemne, a że ulice pełne były pilnującej porządku policji udało mi się jakoś nie zgubić. Cieszę, że nie musiałam tej drogi odbywać ze wszystkimi innymi.

Oczywiście komfort tego spaceru, siedzącego miejsca w autobusie i znalezienia się w swoim pokoju o przyzwoitej godzinie miał swoją cenę – przegapienie słynnej procesji odbywającej się po mszy. Figury Maryji i różnych świętych szykowane były chyba cały dzień, a na pewno przygotowania były już w toku kiedy przyjechałam dość wczesnym popołudniem. Ponieważ trasa procesji biegnie przez plażę, nie ma mowy o użyciu jakichkolwiek wozów. Posążki obnoszone są w wielkich drewnianych lektykach obwieszonych girlandami kwiatów i ozdobionych lampkami. Największa jest oczywiście lektyka z Maryją, którą nieść musi kilkadziesiąt osób. Szczęśliwych wybrańców łatwo było rozpoznać po oficjalnych podkoszulkach – błekitnych z napisem „car carrier” na piersi. Tej procesji jednak żałuję. Tak samo jak wnętrza bazyliki, którego nie zobaczyłam, choć to akurat łatwo będzie nadrobić po sezonie.

czwartek, 20 września 2012

Zdjęcie tygodnia #5 (29 sierpnia - 4 września): kilka luźnych uwag o świątyni Nataradźi




Po ponad miesiącu czas najwyższy wprowadzić na tego bloga najważniejszy obiekt w mojej miejscowości, czyli świątynię Nataradźi. Chyba nawet osoby spoza indologii i średnio zainteresowane Indiami kojarzą słynny wizerunek tańczącego Śiwy (np. taki). To właśnie jest Nataradźa, a jego główna świątynia leży około dziesięciu minut spacerkiem od mojego domu.

Tak ważny ośrodek odwiedzany jest oczywiście przez pielgrzymów z całych Indii. Kiedy przyjdzie się w czasie pudźy (jest ich sześć w ciągu dnia) można usłyszeć wiele różnych języków. Czasem przewijają się też grupy białych oszołomów, które próbują się oświecać medytując pod kolumnami, jednak od jakiegoś czasu już ich nie widziałam, więc może jest to zjawisko powszechne głównie w sezonie wakacyjnym.

Co ciekawe, stojąc w głównym przybytku twarzą do Nataradźy wystarczy odwrócić się w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, by przenieść się ze świątyni śiwaickiej do wisznuickiej – z tamtej strony znajduje się spory przybytek Gowindaradźi. To jedna ze specyficznych cech Ćidambaram, że jest ważnym miejscem kultu dla obu wyznań. Status quo jakoś się utrzymuje, mimo iż naiwnością byłoby wierzyć, że obie strony nie miały nigdy żadnych zastrzeżeń. Kto oglądał (straszliwie głupi) film Kamala Hassana, Dasawataram, ten zapewne pamięta początkowe sceny dramatycznego wyrzucenia posągu Wisznu ze świątyni. Była to właśnie świątynia Nataradźy w Ćidambaram i incydent taki rzeczywiście miał miejsce, choć dalsze losy posągu potoczyły się nieco inaczej – nikt oczywiście nie zadawał sobie trudu targania wielkiego kamienia na głęboką wodę i posągiem szybko zaopiekowali się wyznawcy przenosząc go do innej świątyni. Po zaledwie kilku wiekach Wisznu powrócił do Ćidambaram.

Świątynię odwiedziłam po raz pierwszy dwa lata temu i obudziła wtedy we mnie bardzo podobne uczucia, jak budzi teraz. Najpierw zachwyt i całkowite oczarowanie, potem smutne rozczarowanie. Zachwyt przyszedł, gdy przyszłam tu wieczorem, podczas wieczornej pudźy. Chyba wtedy świątynia jest najładniejsza, a brak jakichkolwiek ograniczeń dla innowierców i ogólna życzliwość braminów otwiera przed człowiekiem naprawdę niesamowity świat. Niektóre świątynie hinduskie przypominają trochę muzea, ewentualnie relikt minionych czasów, Ćidambaram natomiast jest miejscem niezwykle żywym. Wszystko ciekawi, fascynuje, wszędzie chce się przystanąć. Oczywiście w wielu miejscach powonienie atakowane jest dość bezlitośnie, a wszystko pokryte jest kamforową sadzą i brudem stuleci, ale jakoś da się to sklasyfikować jako „klimatyczne”.

Smutek przyszedł następnego dnia, gdy zobaczyłam świątynię w słońcu dnia. Okazało się wtedy, że tętniący życiem główny przybytek jest czymś na podobieństwo sprawnego serca w mocno spetryfikowanym ciele. Wielki piękny kompleks świątynny stoi zostawiony sam sobie i mocno się sypie. Plac jest niezamieciony, wala się tam potłuczone szkło, a przecież trzeba iść na boso. Można spotkać wiele niedostępnych, częściowo zawalonych i przerośniętych krzakami budynków. Najbardziej boli przeogromna, ociekająca bogactwem kunsztownej rzeźby mandapa (hala kolumnowa) ogrodzona metalowym płotkiem i zamknięta na kłódkę. Mam cały czas nadzieję, że otwiera się ją przynajmniej podczas jakiegoś święta.

Koniecznych jest jeszcze kilka słów o obsługujących świątynię braminach. Jest to kasta dikszitarów, która żyje chyba głównie w Ćidambaram i okolicach. Różne źródła podają, że rozpoznać ich można łatwo po tym, że noszą koczek na boku, ale w praktyce nie ma co się czepiać tego, co mówią źródła (ile widzicie koczków na boku na zdjęciu?). Interakcja z nimi jest dość interesująca. Kiedy pierwszy raz po przyjeździe na stypendium pokazałam się w świątyni i podeszłam do sędziwego bramina po popiołek, bo bardzo krótkiej wymianie zdań wziął kartkę i zapisał mi swój numer telefonu oferując, że chętnie mi poopowiada o świątyni. Jak mi potem powiedziano oni tak funkcjonują – z gościem, czy turystą komunikuje się jeden konkretny bramin. Dodzwonić się do nich łatwo, bo komórki zatknięte do połowy za pas tradycyjnego białego wetti noszą wszyscy i odbierają bez skrępowania przy niemal każdej świątynnej czynności.

środa, 12 września 2012

Zdjęcie tygodnia #4 (22 - 28 sierpnia): szmatki




Dziś znów podzielę się refleksjami o aspektach życia codziennego. Przyczyną pośrednią jest fakt, że barwne indyjskie ciuszki to temat-rzeka i można sypać ciekawostkami jak z rękawa. Bardziej bezpośrednim powodem, przez który zdecydowałam się napisać o swojej garderobie i tutejszych zwyczajach jest to, że w tygodniu, którego dotyczy ten wpis, byłam chora i prawie nie wychodziłam z domu. Siłą rzeczy zdjęcie kolorowych szmatek było najciekawszym, jakie mogłam zrobić w swoim praktycznie pustym mieszkanku.

Ubrania otaczających nas ludzi są jedną z pierwszych rzeczy, która przykuwa wzrok i uwagę na tamilskich ulicach. Z jednej strony wcale nie są one tak egzotyczne, jak można by się spodziewać – dużo zobaczymy zwykłych koszul, spodni i t-shirtów. Z drugiej strony niewiele osób mogłoby przechadzać się po europejskich ulicach nie budząc zainteresowania, a często i uśmieszku. Z jednej strony niejeden turysta może poczuć się rozczarowany brakiem tej osławionej „pulsującej feerii barw” i tym, że nie każda miejscowa kobieta przypomina strojem rajskiego ptaka. Z drugiej strony większość z nas nie pokazała by się w Polsce w takich zestawieniach kolorystycznych.

Zwesternizowani są przede wszystkim panowie, zwłaszcza od pasa w górę. Panie paradują raczej w indyjskich strojach (celowo nie piszę „tradycyjnych”, o czym dalej). W małych i średnich miejscowościach, z którymi mam największe doświadczenie, właściwie nie widuję kobiet ubranych na zachodnią modłę, nie licząc oczywiście cudzoziemców (w Ćidambaram są to głównie Afrykańczycy, których sporo studiuje na tutejszym uniwersytecie).

Cóż więc noszą panie? Oczywiście przede wszystkim sari. Ale uwaga, jest pewien haczyk – sari nie może sobie nałożyć każdy, kto ma na to ochotę. Jest to strój kobiety dorosłej, świadczący o jej dojrzałości. W tradycyjnym społeczeństwie, o ile mnie pamięć nie myli, sari było przywilejem mężatek. Obecnie nie jest to tak ściśle przestrzegane, najprawdopodobniej ze względu na znaczący wzrost wieku zamążpójścia, zwłaszcza w miastach i wśród osób wykształconych. Trudno oczekiwać, żeby trzydziestoletnia kobieta paradowała po biurze w stroju dziecka tylko dlatego, że jest niezamężna. Jednak poczucie, że sari to przywilej, na który trzeba zasłużyć, pozostało. Niedawno miałam okazję zobaczyć, jakie emocje potrafi to budzić.

W mojej grupie jest około dziesięciu dziewcząt. Wszystkie w wieku 21-22 lat. Na początku wszystkie nosiłyśmy ćuridary, z wyjątkiem jednej, która codziennie przychodziła w sari. Jednak po kilku tygodniach kolejna dziewczyna postanowiła przyjść w bardziej kobiecym stroju. Tego dnia rozpętała się prawdziwa awantura, w wyniku której nie odbyły się pierwsze zajęcia na naszym wydziale.

Wykładowca ledwo zdążył wejść, usiąść i wymienić powitalne grzeczności, kiedy do sali wparowało około dwudziestu, może trzydziestu wzburzonych niewiast. Wszystkie w sari. Jak się okazało były to studentki drugiego roku, oburzone bezczelnością studentki roku pierwszego, która ośmieliła się nałożyć sari i jeszcze zamiast przeprosić starsze koleżanki i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, oświadczyła butnie, że ojciec jej pozwolił, więc jej wolno. Wszystkie krzyczały naraz i przez chwilę się zastanawiałam, czy zaraz dziewczyny nie zlinczują. Na szczęście tego nie zrobiły, ale udało im się doprowadzić ją do płaczu, a trzeba zaznaczyć, że nie była to szczególnie potulna i cicha osoba i stawiała im się hardo. Dla mnie jednak jeszcze bardziej niż agresja seniorek szokujący był fakt, że żądały interwencji wykładowcy i z taką sprawą wtargnęły na zajęcia.

Z tego pierwszego starcia nie zrozumiałam zupełnie nic i nie miałam pojęcia, na czym stanęło. Gdy jednak dziewczyny w końcu sobie poszły, po upływie niecałych dziesięciu minut przyszła kolejna delegacja, tym razem złożona z chłopców, też ponad dwadzieścia osób. Tu już mówiono spokojniejszym tonem – jak dla mnie nieco kumoterskim, choć uniżonym, mającym chyba sprawić, by wykładowca poczuł się do męskiej solidarności – i udało mi się strzępki wypowiedzi zrozumieć. Generalnie chłopcy przekonywali, że przecież tu chodzi o prestiż całego drugiego roku i całej uczelni i pan profesor koniecznie musi nakazać dziewczynie noszenie ćuridaru. Pan profesor tymczasem bardzo mi zaimponował, proponując obrażonym ubiorem pierwszorocznej dziewczyny studentom, żeby sami nałożyli ćuridary, bo on, jako zarabiający pieniądze mężczyzna czuje się urażony tym, że chodzą w koszulach, tak jak on.

Zapewne zainteresuje was, dlaczego nikt nigdy nie zrobił takiej awantury koleżance, która w sari chodziła od samego początku. Proste – dziewczyna jest zaręczona, więc w oczach wszystkich zasłużyła na przywilej ubierania się jak dorosła kobieta. Natomiast po wspomnianym incydencie więcej dziewczyn z grupy zaczęło przychodzić w sari. Częściowo zapewne w ramach buntu. Ale do łazienki same się boją chodzić...

No dobrze, co więc powinny nosić młode panienki, które jeszcze nie dorosły do sari? Zgodnie z tradycją powinno to być pół-sari, czyli coś, co doskonale znają wielbiciele południowoindyjskiego kina. Różnica pomiędzy sari i pół-sari polega na tym, że to pierwsze jest bardzo długim kawałkiem materiału (zazwyczaj minimum 6 metrów), który po zawiązaniu tworzy strój zasłaniający zarówno dolną część ciała jak i piersi, a z tyłu jeszcze zwisa z ramienia luźny koniec, co najmniej do pasa, ale lepiej żeby sięgał mniej więcej kolan. Zakładam, że każdy orientuje się, jak wygląda sari. Pół-sari jest znacznie krótsze (jak nazwa wskazuje – mniej więcej o połowę), na górnej części ciała upięte jest jak normalne sari, ale nie zasłania części dolnej. Nosi się do niego normalną długą spódnicę, za którą jest ono zatknięte.

I tu wypada wytłumaczyć, dlaczego na początku wpisu zrobiłam zastrzeżenie, że indyjski i tradycyjny to nie musi być to samo (często bowiem spotykam się ze stosowaniem dychotomii „tradycyjny-zachodni”). Jak napisałam, pół-sari jest tradycyjnym strojem młodej dziewczyny, ale na ulicach bardzo trudno jest je zobaczyć. Parę razy widziałam tak ubraną dziewczynę na uniwersytecie, ale jest to ogromna rzadkość. Wśród młodzieży płci żeńskiej dominują wspomniane już ćuridary, czyli rodzaj luźno dopasowanej tuniki do kolan, często z rozcięciami po bokach. Nosi się do nich też dość luźne spodnie i szeroki szal z końcami przerzuconymi na plecy. Ćuridar jest tradycyjnym indyjskim strojem, ale nie tamilskim. O ile się orientuję jest to stosunkowo niedawne zapożyczenie z kultury północnoindyjskiej (gdzie ćuridar nie jest postrzegany jako strój podlotka i wielu regionach noszą go dojrzałe kobiety).

To na sam koniec jeszcze kilka słów o mojej własnej szafie. Z początku, zaraz po przyjeździe (jak zresztą i przy poprzednich wizytach w Raju), latałam w szmatach przywiezionych z domu. Doświadczenie nie jest zbyt przyjemne, bo nasze szmaty nie są zbyt dobrze przystosowane do takich upałów. Dlatego zawsze biorę ich mało, zakładając, że szybko zaopatrzę się w wygodniejsze, miejscowe. Z tą szybkością jednak nie zawsze się udaje. Co prawda można w sklepach dostać gotowe rzeczy, ale tak jak w Polsce, znalezienie czegoś ładnego na kobietę moich rozmiarów jest dość trudne. Jeśli jeszcze ktoś tak jak ja, nie za bardzo lubi łażenie po sklepach odzieżowych, sprawa jest z góry skazana na porażkę. Nie do końca jednak – w Indiach, w przeciwieństwie do Polski, gdzie człowiek jest skazany na gotowe rozmiary, ogromną popularnością cieszy się szycie na miarę. W wielu sklepach materiały na ubrania stanowią znacznie większą część asortymentu niż gotowe rzeczy. Krawca znaleźć zaś można prawie na każdej ulicy i nie jest to zbyt droga usługa. Ale trzeba oczywiście kilka dni zaczekać.

Sprzedawane są przede wszystkim gotowe zestawy na ćuridary – dobrane trzy kawałki materiału: szal, jeden na tunikę i jeden na spodnie. Kawałek na ćuridar bywa w różnym stopniu wykończony. Czasem jest to sam materiał, z którego trzeba wszystko samemu wykroić. Czasem wstępnie wykrojone są części na przód, tył i rękawki, trzeba tylko dopasować rozmiar i zrobić otwór na głowę. Raz zaś kupiłam zestaw, w którym właściwie trzeba było tylko zszyć boczki na odpowiedniej szerokości – wokół szyi i na dole wszystko było wykończone.

Nawiasem mówiąc, żeby nałożyć sari też trzeba odwiedzić krawca. Potrzebna jest przecież bluzeczka, którą dostać bardzo trudno, a poza tym powinna być dobrze dopasowana, przede wszystkim kolorystycznie. A i końce samego sari, nie wiedzieć czemu, nigdy nie są wykończone i jeśli się ich nie obszyje obstrzępią się niemiłosiernie w bardzo krótkim czasie.

Wszystko to brzmi pięknie, w praktyce jednak muszę zwierzyć się ze swego wielkiego żalu – tutejsi krawcy nie są zbyt biegli w swojej sztuce. Zdarzyło mi się wybrać kilka razy do takiego, co nie potrafił sam zdjąć miary, potrzebował starego ubrania na wzór. Przestałam już próbować prosić kolejne krawcowe, żeby w ćuridarze zrobiły mi boczne szwy na piersiach, bo całość źle leży na tak monumentalnej niewieście. Takie propozycje jak nieco inny krój rękawa spotykają się albo z szeroko otwartymi oczami, albo z potakiwaniem, a na końcu jest pod ogólnoobowiązujący szablon. W końcu zrozumiałam dlaczego odzież kobiet wydawała mi się zawsze w pewien sposób monotonna – wszyscy krawcy szyją według jednego kroju.

W ogólnym rozrachunku nie ma się jednak na co krzywić. W końcu nie zawsze można sobie pozwolić na komfort biegania w jaskrawozielonej tunice i różowych spodniach, tudzież błękitnym sari w fioletowo-złote esy-floresy. A do tego w rozpadających się plastikowych klapkach...

środa, 5 września 2012

Zdjęcie tygodnia #3 (15 - 21 sierpnia): moja alma mater




Mieszkając w Tamilnadu odwiedzam czasem świątynie i oglądam święta bądź obrzędy. W locie rejestruje różne drobne fakty dotyczące życia codziennego, np. jedzenia. Jednak lwią część mojego czasu pochłania uniwersytet, który na rok otworzył przede mną swe podwoje. Wypada więc napisać coś o tym aspekcie mojego tamilizowania się.

Annamalai University, czyli Uniwersytet Annamaleja (nazwany na cześć swojego fundatora), bez wątpienia jest placówką z tradycjami. W każdym razie jak na indyjskie warunki, gdzie wiele renomowanych szkół wyższych jest niewiele starszych od dzielącej się z wami swymi refleksjami autorki tego bloga... Został założony w 1929 roku, co czyni go jednym z trzydziestu najstarszych uniwersytetów w Indiach, a na terenie stanu Tamilnadu starszy jest chyba tylko sędziwy Uniwersytet Madraski.

Uniwersytet znajduje się w osobnej dzielnicy Ćidambaram – w Anammalej Nagarze. Główny kampus jest całkiem przyjemny, ze sporą ilością budynków w stylu art deco, które śmiało nazwałabym bardzo atrakcyjnymi, gdyby nie wyglądały jak z mocno zerodowanego gipsu. Ale w końcu to tropiki, nawet na regularnie odmalowywanych i tynkowanych obiektach prawie natychmiast widać piętno gorąca i wilgoci.

Przed kilkoma najważniejszymi budynkami znajdują się ładnie utrzymane małe parki (jak ten na zdjęciu), niestety tylko do popatrzenia. Nie ma szans, żeby usiąść sobie w cieniu tych pięknych palm, czy kwitnących krzewów. Co gorsza, nie ma też za bardzo szans, żeby usiąść na zewnątrz. Z wielkim żalem muszę stwierdzić, że w Indiach Południowych kultura ławeczkowa jest prawie nieobecna. Teoretycznie do siadania nadają się brzegi wysokich chodników, w praktyce zniechęca do tego wszechobecny kurz oraz temperatura do jakiej potrafi nagrzać się betonowy blok w indyjskim słońcu.

Być może gdzieś na zewnątrz kwitnie jakieś życie towarzyskie, ale jak na razie na nic takiego nie trafiłam. Choć męska część grupy znika gdzieś na przerwach, dziewczęta raczej siedzą w klasie, ewentualnie pogadają trochę z kimś na korytarzu. Klasy wyglądają dość przaśnie i budzą skojarzenia z opuszczonym magazynem, zaś ławki są chyba jakąś karą za grzechy młodości. Za to trzeba przyznać że budynek jest zbudowany bardzo praktycznie i ma dobry przewiew; nawet jak nie ma prądu i wiatraki stają, w klasie da się wysiedzieć w najbardziej skwierczący upał.

Oczywiście najważniejsze w ostatecznym rozrachunku jest to, co dzieje się na zajęciach. O tym niestety nie mogę napisać zbyt wiele. Moja słaba znajomość tamilskiego jest barierą zbyt dużą, bym mogła mieć jakieś poważne spostrzeżenia. Jestem bowiem na normalnych zajęciach studiów drugiego stopnia na wydziale tamilskiego. W grupie jestem ja, z licencjatem z polskiej uczelni, który, co namiętnie wszystkim powtarzam, zaświadcza, że uczę się tamilskiego dopiero od trzech lat oraz około dwudziestu Tamilów z licencjatami z różnych humanistycznych kierunków. Zajęcia są więc prowadzone całkowicie pod nich, szybką, potoczną tamilszczyzną.

Jak na razie rozróżniam trzy rodzaje zajęć. Pierwsze to takie, na których prowadzony jest normalny wykład, a studentom zadaje się pytania o opinie. Ten teoretycznie najcenniejszy rodzaj zajęć jest dla mnie najbardziej męczący i ostatecznie nieosiągalny. Po pierwsze studenci mówią bardzo niewyraźnie (plaga powszechna chyba wśród młodzieży całego świata), więc całkowicie nie jestem w stanie zrozumieć ich wypowiedzi. Po drugie nie jestem w stanie nadążyć za bardziej dynamiczną, pełną przykładów, anegdot i porównań wypowiedzią wykładowcy. Szybko gubię wątek, a rozumiejąc tylko strzępki zdań nie jestem w stanie dostrzec myśli przewodniej.

Drugi rodzaj to beznadziejnie nudne wykłady, których metoda byłaby na miejscu w nauczaniu początkowym, a nie na wyższej uczelni. Polegają na tym, ze nauczyciel czyta z książeczki, a czasem dyktuje i próbuje nam jak małym dzieciom wkładać do główki gotową wiedzę. Te zajęcia, w normalnych warunkach nie do przeżycia, lubię najbardziej. Ponieważ wykładowca trzyma się swojego jak koń z klapkami na oczach i nie zbacza z obranej trasy, jestem w stanie zorientować się o czym jest wykład, a czasem nawet wyniosę z tego jakąś informację.

Trzeci rodzaj, który niestety trafia się jak na mój gust zbyt często, to zajęcia fikcyjne, podczas których wykładowca rozmawia o pierdołach ze studentami, albo czyta gazetę, albo nie ma go wcale. Rodzaj ten jednak tez ma swoje zalety, o ile trafia się to na drugiej lekcji – mogę trochę zrestartować mózg. Próba zrozumienia o czym mowa na normalnym wykładzie jest dla mnie bowiem ogromnym wysiłkiem intelektualnym, którego nie jestem w stanie wykonywać dłużej jak niecałą godzinę. W praktyce więc naprawdę korzystam tylko z pierwszych zajęć w ciągu dnia. Jeśli więc mogę bezkarnie myśleć o niczym przez godzinę potem daję radę wykonywać wzmożony wysiłek przez jakąś połowę następnej lekcji.

Inną ciekawą sprawą są specyficzne stosunki między studentami i wykładowcami, a studentami poszczególnych lat. Dziś już jednak o tym pisać nie będę, bo mi się nie chce. Być może jeszcze trafi się okazja.

niedziela, 2 września 2012

adi tiruwila - aneks filmowy


Uporządkowanie zdjęć jest dość żmudne, więc jeszcze trochę czasu mi zabierze, a tymczasem, żeby nie było nudno wrzucam filmik. Młodzież na bębnach jak widać bardzo cieszyła się obecnością kamery...

środa, 29 sierpnia 2012

Zdjęcie tygodnia #2 (8 - 14 sierpnia): adi tiruwila



Znakiem rozpoznawczym Tamilnadu były dla mnie zawsze wielkie świątynie z wielopiętrowymi kolorowymi gopurami, ociekającymi bogactwem rzeźby mandapami i lepiącymi się od najrozmaitszych oparów i wielowiekowego syfu wewnętrznymi przybytkami. Tym bardziej gdy myślałam o południowoindyjskim hinduizmie, czy świątynnym święcie, siłą rzeczy narzucał mi się obraz imponującego, około tysiącletniego kompleksu, nieraz skandalicznie zagospodarowanego i nonszalancko pokrytego współczesnymi szkaradnymi malunkami, ale wciąż zachowującego swoją godność i monumentalność. Tym bardziej, że na taką dużą świątynię, której początki giną gdzieś w mrokach dziejów, można tu trafić praktycznie w każdej wsi, a czasem prawie w szczerym polu.

Tymczasem poza tymi wielkimi, słynnymi obiektami istnieje jeszcze niezliczona masa małych świątynek, często o rozmiarach niedużej kapliczki. Oczywiście byłam zawsze świadoma ich istnienia – chodząc po mieście na piechotę mijałam ich bardzo wiele – ale nigdy nie przyciągnęły za bardzo mojej uwagi. No, może poza boginią w Puduććeri z rozprutym niemowlakiem na kolanach... Ogólnie jednak nie są to szczególnie ciekawe obiekty. Architekturą przypominają szopkę na szpadle, ozdobione są niezbyt atrakcyjnymi estetycznie gipsowymi rzeźbami pomalowanymi kiepskiej jakości farbami. Ponadto w dzień powszedni nic się tam nie dzieje (w większej świątyni ktoś przynajmniej odprawia ofiarę, da popiołek, albo coś, zawsze jakaś atrakcja dla turysty jest) i można łatwo ulec wrażeniu, że to rzeczywiście tylko kapliczki, którymi nikt się za bardzo nie zajmuje.

Tak jednak nie jest. Mimo niepozornego wyglądu są to świątynie w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak ważną rolę odgrywają w religijnym (i nie tylko) życiu lokalnej wspólnoty, przekonać się można zwłaszcza w czasie dorocznych świąt. Wówczas człowiek uczy się raz na zawsze: nigdy nie lekceważ hinduskiej świątyni, nawet jeśli wygląda jak szopka na szpadle!

Kiedy przyjechałam do Tamilnadu, była właśnie połowa miesiąca o wdzięcznej nazwie „adi” (āṭi, w nomenklaturze sanskryckiej – āṣāḍha). W miesiącu tym dają o sobie znać świątynie bogiń. Obchody potrafią być zaskakująco widowiskowe i przyciągają tłumy ludzi, świątynka zaś obstawia się głośnikami i niemal całą dobę raczy okolicę nabożnymi pieśniami, żeby wszyscy mogli uczestniczyć w doniosłości wydarzenia. Hałasowi temu zawdzięczam wiele bezsennych chwil, ale też odnalezienie świątyni w odległości może 400 metrów od mojego mieszkania.

A teraz po kolei, wszystko czego udało mi się dowiedzieć o święcie. Będzie niestety bardzo wiele „chyba”, „prawdopodobnie” i „wydaje mi się”, bo porządnej wiedzy nie posiadam, a nie chcę wyciągać zbyt pochopnych wniosków, skoro mam tak mało własnych doświadczeń.

Po pierwsze, jak już napisałam, adi tiruwila* obchodzona jest w świątyniach bogiń i niestety nie potrafię tego bardziej doprecyzować. Wszystko, czego byłam świadkiem w Ćidambaram kręciło się wokół świątyń Marijamman, ale też i nie widziałam tu świątyń innych bogiń. Jedynym wyjątkiem jest znajdujący się na terenie świątyni Nataradźi przybytek poświęcony jego małżonce – Siwahami, ale tam nic się nie działo. Co nie znaczy, że nie mogło dziać się np. przed moim przyjazdem. 

W internecie, który w kwestii adi tiruwili był wyjątkowo niechętny do udzielania konkretnych informacji (choć wiele jest zdjęć i filmików), znalazłam kilka tropów sugerujących, że święto jednak nie jest zmonopolizowane przez Marijamman i jej wyznawców i obchodzi je się nawet w tak dużych i ważnych ośrodkach jak świątynia Minakszi w Maduraju, czy Kamakszi w Kańćipuram. Ale to tylko internet, który w kwestiach świąt hinduskich potrafi człowieka nieźle wywieść w pole. Poza tym nawet jeśli to prawda, pozostaje pytanie, czy jest to wszędzie wydarzenie równie huczne jak to, co miałam okazję oglądać. W końcu coś, co jest wielkim, albo nawet głównym świętem w jednej świątyni może być wydarzeniem drugorzędnej ważności w innej.

Po drugie, jak sama nazwa wskazuje, święto obchodzone jest w adim, nie ma jednak konkretnej daty. Różne świątynie obchodzą je w różnych terminach. Nie wiem, od czego to zależy i czy jest to właściwie coś istotnego. Nie wiem też, czy konkretna świątynia obchodzi święto zawsze w tym samym terminie (oczywiście z punktu widzenia kalendarza tamilskiego), czy też co roku jest on ustalany od nowa. Ponadto, jak mi powiedziano, nie całe obchody muszą się mieścić a adim, wystarczy, że święto się w nim zacznie. W praktyce nawet to wydaje się być nie zawsze przestrzegane – owa świątynia niedaleko mojego mieszkania zaczęła pierwszego dnia następnego miesiąca, a ludzie nadal utrzymywali, że jest to adi tiruwila. Znów jednak nie mam pojęcia jak bardzo wyjątkowy jest to przypadek.

Święto trwa dziesięć dni. Tak przynajmniej mnie poinformowano i tyle trwało jedyne, które obserwowałam od początku do końca – to spóźnialskie. Jeśli tak jest rzeczywiście, wszystkie święta w Ćidambaram, o których zdobyłam jakąkolwiek informację zaczęły się w piątek. Nikogo o to jeszcze nie spytałam, ale wydaje mi się, że kiedyś gdzieś czytałam, że boginie lubią piątki. Być może stąd dziwny termin obchodów w pobliskiej świątyni. Może ważniejsze było, żeby zacząć w odpowiedni dzień tygodnia, niż koniecznie załapać się na właściwy miesiąc? Ale to zgaduj zgadula.

W pierwszy dzień wciągana jest flaga świątynna, która pozostaje na maszcie przez cały czas trwania święta. Na wielkim ogłoszeniu zapraszających wiernych na obchody (o tym w innym wpisie) dzień ten identyfikowany jest jednak nie jako „dzień, w którym wciąga się flagę”, lecz „dzień, w którym wiąże się kappy”, czyli święty sznureczek. Kiedy stałam w tłumie podczas pierwszego dnia spóźnialskich obchodów, ktoś życzliwy rzeczywiście mi o tym wiązaniu sznureczka mówił. Ma to być znak, że dana osoba uczestniczy właśnie w święcie i spożywa wyłącznie wegetariańskie jedzenie. Prawdopodobnie też zachowują abstynencję seksualną, choć o tym już informator nic nie wspomniał. Nie dopytałam niestety, kto może sobie taki sznureczek zawiązać. Każdy, kto chce, tylko członkowie lokalnej społeczności, czy może tylko osoby zajmujące się daną świątynią?

W kolejne dni, a właściwie noce, w świątyni obok mnie wystawiane były mahabharatowe opowieści. Niestety nie miałam nigdy możliwości uczestniczenia w tym wydarzeniu – właściciel budynku, w którym wynajmuję mieszkanie zamyka bramę o dziesiątej, czyli dużo za wcześnie, by można było się wybrać na przedstawienie. Słuchałam ich za to chcąc nie chcąc codziennie – doskonałe nagłośnienie umożliwiało podziwianie całkowicie niezrozumiałych dialogów i piosenek mniej więcej do trzeciej nad ranem. Znów zastrzegam – nie wiem, czy to reguła. Co prawda uświadomiono mnie na warszawskiej indologii co nieco jeśli chodzi o rolę ludowych przedstawień opartych na Mahabharacie w kulcie bogiń w Tamilnadu, ale wydawało mi się, że chodzi bardziej o kult Draupadi, której święto odbywa się w innym miesiącu... Z drugiej strony ktoś gdzieś kiedyś wiązał Draupadi z Marijamman, podobno. Wiem, skomplikowane to trochę.

W przedostatni dzień odbyła się procesja, w której bogini była uroczyście obwożona kilka godzin bo raptem kilku uliczkach na krzyż. Tu niestety już miałam problemy ze zdrowiem i przegapiłam to wydarzenie.

Punktem kulminacyjnym obchodów jest ostatni dzień, kiedy to odbywa się timidi tiruwila. Timidi znaczy dosłownie chodzenie po ogniu ( = ogień, miti = chód, więc może raczej „ogniowy chód”...) i to właściwie w pełni wyjaśnia istotę tego obrzędu. Jeszcze może tylko gwoli ścisłości warto dodać, że chodzi się nie tyle po ogniu, ile po rozżarzonych węglach. Nie mniej żar jest taki, że praktycznie nie da się podejść na odległość kilku metrów.

Poza chodzeniem po żarze wierni wystawiają swoje ciało na inne próby, by ucieszyć boginię, przede wszystkim przekłuwają się drutami i hakami. Na timidi, na którym byłam, bhaktowie nakładali kawadi (coś co się niesie, nakłada, lub obciąża się tym w dowolny inny sposób; na pewno jeszcze o nim napiszę, najpóźniej w lutym), które podtrzymywało liczne miniaturowe włócznie przekłuwające ich pierś (na zdjęciu). Wcześniej inni wyznawcy obwożeni byli po ulicach miasta wisząc na hakach wbitych w ciało na plecach.

Ze wszystkimi tymi praktykami spotkać się można nie tylko na adi tiruwili. Różnego rodzaju samookaleczanie się wydaje się być jedną z podstawowych cech południowoindyjskiego ludowego hinduizmu i podejrzewam, że jeszcze kilka razy tego typu historie mogą się na tym blogu pojawić. Nie będę ukrywać, że oglądane na żywo, rzeczy te mogą naprawdę szokować. Nie mniej niż ekstaza niektórych wiernych, którzy mogą zdradzać objawy opętania – jeden człowiek zaczął się rzucać kilka kroków ode mnie, co wystraszyło mnie bardziej niż wszystko inne razem wzięte.

*W języku tamilskim wszystko, co nie jest istotą rozumną, jest rodzaju nijakiego i zazwyczaj staram się przenieść to na język polski. Czasem jednak podświadomie narzuca się co innego. W sumie dopiero pisząc tę notkę uświadomiłam sobie, że zawsze mówiłam i myślałam „ta wila” i „ta tiruwila”. Na razie więc macham na to ręką i tak to zostawiam.

P.S. W ciągu kilku dni dorzucę obrazkowy aneks do wpisu.

środa, 22 sierpnia 2012

Zdjęcie tygodnia #1 (1 - 7 sierpnia): saptaća?

Nie ma wyjścia, mój pierwszy wpis z Tamilnadu będzie o jedzeniu. Nie dlatego, że – co wie każdy, kto zna mnie osobiście – jestem jedzenia wielką miłośniczką i ochoczą degustatorką. Nawet nie z tego powodu, że kuchnia południowoindyjska jest tak specyficzna i od razu przykuwająca uwagę, choć to też po części prawda. Główną przyczyną tego wpisu jest to, że strefa gastronomiczna wyjątkowo spektakularnie wdziera się tutaj we wszelkie interakcje. Mówiąc prosto – Tamilowie wszędzie i w każdych okolicznościach rozmawiają o jedzeniu. Przynajmniej, gdy rozmawia się z nimi po tamilsku.

Zjawisko to nie jest dla mnie wcale taką wielka nowością. Już dwa lata temu podczas pobytu w Puduććeri śmiałyśmy się z koleżankami, że tamilskie „saptaća?”, czyli w wolnym tłumaczeniu „czy jadłaś?”*, można by równie dobrze przełożyć jako „dzień dobry”. Codzienne, swobodne rozmowy zaczyna się prawie zawsze tymi słowami. Coś jak nasze „co słychać?” lub „jak leci?”. Z tą różnicą, że u nas można zamknąć temat zdawkowym „normalnie”, czy „a, nic nowego” i cała wymiana zdań pozostaje czystym rytuałem, grzecznościową formułką. W Tamilnadu nie ma tak dobrze.

Jeśli odpowiemy twierdząco, że tak, jedliśmy, trzeba będzie jeszcze powiedzieć dokładnie co i gdzie. Jeśli jakiś szczegół w naszym raporcie wyda się rozmówcy dziwny (np. jest pora obiadu, a my mówimy, że zjedliśmy mango, albo jesteśmy dziewczynką, a twierdzimy, że zjedliśmy w stołówce), zostaniemy poproszeni o dalsze wyjaśnienia. Jeśli powiemy, że nie, nie jedliśmy, będziemy musieli wytłumaczyć dlaczego. W obydwu sytuacjach rozmówca może zechcieć porozmawiać nieco dłużej o naszych ogólnych obyczajach żywieniowych. W moim przypadku ludzi szczególnie interesuje, czy gotuję sobie sama, a także co je się w Polsce (nie uwierzylibyście, jak trudno to wytłumaczyć! I jak straszne mogą być konsekwencje, gdy ktoś potem chce być miły i w oparciu o nasze tłumaczenia coś „polskiego” nam przyrządzić...).

Na początku nieco to dziwi. Wypytuje bowiem nie tylko sąsiad i koleżanka z klasy, ale naprawdę każdy z kim się rozmawia, nie wyłączając ekspedienta rozkładającego przed nami modne sari z ostatniej dostawy, kapłana w świątyni i urzędnika w biurze odsyłającego nas do innego działu. W Puduććeri witała mnie tak właścicielka kafejki internetowej, do której często zaglądałam. Nie pytał mnie chyba tylko konduktor w autobusie, ale to prawdopodobnie dlatego, ze konduktorzy w autobusie w ogóle są specyficzną, niewypytującą grupą ludzi.

Potem, kiedy już człowiek wie, że to taki zwyczaj, trochę to bawi, że dla wszystkich to tak fascynujące, czy idli na śniadanie zjadłam z sosem kokosowym, czy pomidorowym i to, że sami przykładają starań by wszystko sumiennie wymienić. Następnie przychodzi rozdrażnienie. No bo co do cholery tych ludzi obchodzi co ja jem? Jeszcze trochę i będą mi w talerz zaglądać. Trochę można sobie pogadać, poćwiczyć tamilski – w końcu to nietrudne zwroty, wszystko sprowadza się do odpowiedniego słownictwa – ale żeby dzień w dzień spowiadać się z każdego posiłku, to już dla dzikiej białej Polki jest atak na jej prywatność. Tyle tylko, że granice prywatności są tu dość dziwne...

W tym wszystkim zwraca uwagę jeszcze jedna rzecz. Podczas gdy opowieści o tym, co się jadło wydają się być podstawą codziennej komunikacji, sam posiłek jest wydarzeniem zaskakująco mało społecznym. Człowiek siada, je, wstaje i sobie idzie. Wszystko szybciutko jak – przepraszam za niesmaczne porównanie – wizyta w publicznej toalecie. Je się samemu i nie zwraca uwagi na innych. Nie mówię tu tylko o stołówkach, gdzie raczej zrozumiałe, że obcych się nie zaczepia. Nawet będąc kilka razy zaproszoną na taką, czy inną uroczystość, mogłam obserwować to samo. Ludzie siedzieli przy długich stołach, jeden obok drugiego, a jakby każdy siedział sam. Koleżanki z klasy, tak żywo zainteresowane moją dietą, jak dotąd ani razu nie zechciały mi towarzyszyć przy posiłku, choć pewnie w dużej mierze dlatego, że jako niewiastom nie przystoi im jeść „na zewnątrz”. Jedząc w domu sąsiadki, w towarzystwie jej córki i innej dziewczyny, też czuję się jak w barze szybkiej obsługi.

Dopiero w towarzystwie innej bladej twarzy mogłam zaznać wytęsknionej już po tak krótkim pobycie przyjemności, jaką jest wspólny obiad polegający na siedzeniu naprzeciwko siebie przy stole ponad godzinę, próbowaniu nawzajem zamówionych dań i rozmawianiu o wszystkim i niczym. Ale żeby to było możliwe, trzeba było zrezygnować z „prawdziwej” tamilskiej jadłodajni, gdzie nie da się uniknąć presji szybko jedzących i wstających od stołu ludzi wszędzie dookoła. Musieliśmy udać się do drogiej restauracji, w której było zimno jak w lodówce, a i tam kelner prawie nas przeganiał. My się zastanawialiśmy, czy może wziąć jeszcze lody, soczek albo herbatkę i ględzić dalej, a pan w czarnej muszce już wciskał rachunek.

Ale żeby nie było, że marudzę, trzeba zaznaczyć, że jedzenie południowoindyjskie jest bardzo smaczne. Na pewno doczeka się jeszcze kilku wpisów, za jakiś czas.

Wniosek: jeśli ktoś chciałby opanować tamilski na poziomie podstawowym, zaraz po przyswojeniu zwrotów „nazywam się Marysia” i „jestem z Polski” powinien natychmiast przejść do „zjadłam dwie dosy z pomidorowym ćatnejem”, „nie jadłam śniadania, bo mam rozwolnienie”, „nie gotuje sobie sama, bo szkoda mi czasu, wolę poczytać książkę” i „to wszystko bardzo smaczne, ale nie jestem przyzwyczajona jeść tyle na noc”.

Na zdjęciu: mój pierwszy obiad po przybyciu do Ćidambaram, przyrządzony przez sąsiadkę, która poczuwa się do opieki nade mną.

*dla zainteresowanych sprawami językowymi, saptaća, a konkretnie cāppiṭṭāccā (cāppiṭṭu + āccu + ā, coś w stylu „zjadłszy czy jest” lub „zjadłszy czy się stało”) jest tak naprawdę formą bezosobową i bardziej dosłownie należałoby tłumaczyć to jako „czy zjedzono” lub „czy jedzenie już się odbyło”. Ale oczywiście po polsku lepiej brzmi forma osobowa. Dlatego we wpisie dałam „czy zjadłaś”, ale to samo można wedle kontekstu przetłumaczyć jako „czy zjadłeś”, „czy zjedliście”, „czy Pani zjadła” itp. Odpowiedź twierdząca: saptaći (ppiṭṭu + āccu). Odpowiedź przecząca: saptale (ppiṭa + illai).

W następnym wpisie trochę hinduskiego folkloru.