wtorek, 30 października 2012

miesiąc z kinem indyjskim: wrzesień (cz.1)

We wrześniu w końcu dojrzałam do tego, by chodzić do kina na wszystko co grają, co zaowocowało znacznie przyzwoitszym niż w poprzednim miesiącu wynikiem pięciu filmów. Znacznie lepiej by to wyglądało w jednym wpisie, ponieważ jednak zaczęłam się rozpisywać i kokosić, dzielę notkę na pół. Inaczej Bóg jeden wie kiedy moglibyście to przeczytać. Oto więc moje trofea z pierwszej połowy miesiąca:

Muhamudi:


Mysskin to postać dość szczególna pośród młodych tamilskich reżyserów. Dobrze zorientowany w kulturze światowej (nawet jego pseudonim artystyczny to nic innego jak wymyślony przez niego zapis imienia Myszkin z powieści Dostojewskiego), nie miał żadnych problemów ze stworzeniem własnego stylu, który widać i czuć w każdej jego produkcji. Jest to reżyser, który nie wysila się, by być oryginalnym i swobodnie asymiluje do swoich historii elementy bardzo różnego pochodzenia, nie narażając widza na poczucie wtórności i nie zamieniając swoich dzieł w podróbki, czy tępe naśladownictwo czegokolwiek. Co więcej, mimo licznych inspiracji dziełami zagranicznymi, w jego filmach czuć mocno tamilskiego ducha (nie proście mnie jednak bym tłumaczyła to wrażenie, a tym bardziej co to jest "tamilski duch").

W Muhamudim bardzo wyraźnie widać dwa źródła inspiracji - amerykańską popkulturę komiksową (i jej ekranowe wersje) oraz "kopane" kino z Hongkongu. To pierwsze bardziej rzuca się w oczy, głównie z powodu zamaskowanego głównego (super)bohatera spoglądającego z każdego plakatu. Można też doszukiwać się klimatów rodem z Batmana, choć bardziej z tego lekko psychodelicznego burtonowskiego, niż z najnowszych produkcji (inna sprawa, że grający czarny charakter Narain chyba zapatrzył się Ledgera). Jednak w istocie Muhamudi jest znacznie bardziej zobowiązany wobec kina dalekowschodniego. Film dedykowany jest "naszemu mistrzowi Bruce'owi Lee", a żeby widz o tym nie zapomniał, takie właśnie imię nosi główny bohater - Bruce Lee. Elementów fabuły, które fan filmów walki powinien rozpoznać jako swojskie, jest bardzo wiele, o samych walkach nie wspominając.

Przy tym wszystkim pozostaje to film tamilski. Nie powinna dziwić porcja komediowo-masalowego romansu i piosenki w górskich krajobrazach (całkiem niezłe). Jest to też film mysskinowy, zatem można spokojnie liczyć na dobre wykonanie techniczne i ciekawe ujęcia. Ogólnie wielu widzom serwowana mieszanka może wydać się niestrawna, ja jednak przyjęłam ją bardzo pozytywnie. Nie jest to arcydzieło, ale ciekawa pozycja, na której można dobrze się bawić, a akcja rzeczywiście trzyma w napięciu.

Pahan:


Ten film dostałby naprawdę kiepską recenzję, gdyby nie to, że - zupełnie przypadkowo - poszłam na niego drugi raz i zrozumiałam trochę więcej. Niech to będzie dla was przestrogą, żeby moim opiniom nie wierzyć zbyt łatwo, czy w ogóle nie ufać wrażeniom opartym na seansie w przynajmniej częściowo niezrozumiałym języku. Z początku Pahan wydawał mi się bardzo niespójny. Potem jednak okazało się, że film rzeczywiście miał przewodni koncept, a sceny, epizody i motywy, które za pierwszym razem sprawiały wrażenie wmontowanych ni z gruchy ni z pietruchy, jednak coś wnosiły do całości. W ostatecznym rozrachunku film może nie był jakoś wybitnie przekonujący, pewne rozwiązania fabularne są odrobinę naiwne i jednak natura tego dzieła jest nieco epizodyczna (rzecz jakże typowa dla kina tamilskiego i chyba jedna z najtrudniejszych do zaakceptowania dla zachodniego widza), ale ma w sobie coś i można go polecić. A przynajmniej zachęcić, by dać mu szansę.

Film opowiada historię chłopca i jego rowerka. Chłopiec bardzo kocha swój rowerek i w sumie nic dziwnego - to w znacznej mierze dzięki niemu rodzice chłopca biorą ślub, on jest obecny przy jego narodzinach i za jego sprawą chłopiec odkrywa w sobie pokłady przedsiębiorczości. Gdy jednak chłopiec dorasta, okazuje się, że poza rowerkiem i pieniędzmi nie za wiele go obchodzi. Jego życiem kieruje jedna ambicja - wzbogacić się. Z początku film serwuje nam całkiem znośną mieszankę komediową w postaci kilku kolejnych prób zbicia fortuny. Potem jednak mamy możliwość poważnie się zastanowić, co właściwie myślimy o głównym bohaterze, gdy dochodzi on do wniosku, że najlepszym sposobem na ustawienie się w życiu jest ożenienie się z bogatą dziewczyną. Ten wątek wypełnia większość filmu i choć bywa nieco przesłodzony, to ma kilka ciekawych rozwiązań.

Aktorsko Pahan wypada zupełnie przyzwoicie. Dużo dobrego zrobiło filmowi to, że głównemu bohaterowi towarzyszy dwójka komików znanych, ale młodszej generacji - Parotta Suri i Black Pandi. Dla osób niewtajemniczonych: w kinie południowoindyjskim komicy-gwiazdorzy potrafią naprawdę stawać człowiekowi ością w gardle. W Pahanie kimś takim częściowo jest Kowej Sarala, grająca matkę głównego bohatera, ale naprawdę mogło być gorzej. Całkiem sympatyczna była też główna bohaterka, choć bywały cięższe momenty. Srikant natomiast, którego miałam okazję oglądać na ekranie po raz pierwszy, chyba bardzo mocno zapatrzył się w Shahrukha Khana, bo wiele jego manieryzmów opanował do perfekcji. A że jest pewne podobieństwo w linii brwi i ust wrażenie deja vu było dość silne. Straszliwie mnie to drażniło, ale dla niektórych na pewno może to być spora zachęta (hej! znacznie młodszy i przystojniejszy Shahrukh Khan!).

1 komentarz:

  1. Była, widziałam, potwierdzam. Srikant jedzie Sharukhiem aż miło! No dobrze,mnie było miło... ;p

    OdpowiedzUsuń