wtorek, 2 października 2012

Zdjęcie tygodnia #7 (12 - 18 września): chwila wytchnienia


 O stypendium indyjskie starałam się wraz z dwójką przyjaciół ze studiów. Mnie los (w postaci indyjskich urzędników) zawiódł do Ćidambaram, oni wylądowali w Ćennaju. To zdecydowanie przyspieszyło moje odwiedziny w tym mieście, a także wpłynęło na plany spędzania tam czasu. Gdybym była sama, ustaliłabym sobie zapewne bardziej edukacyjny program zwiedzania – zabytki, świątynie itp. Może nawet w końcu by się udało, bo byłam w Ćennaju już dwa razy i jak dotąd nie mam zbyt wielkich osiągnięć... Ale ze znajomymi, jak ja cierpiącymi ciągle katusze aklimatyzacji, miałam ochotę na coś zdecydowanie bardziej relaksującego i rozrywkowego. Tak pojawił się pomysł – chodźmy do Zoo!

W Ćennaju i bliskiej okolicy są dwa ogrody zoologiczne – w leżącym na obrzeżach miasta Kindi (tudzież Gindi, ang. Guindy) i w Wandalurze (ang. Vandalur), nieco dalej na południowy zachód. Poza tym na pewno znalazł by się jeszcze jakiś krokodyli, ptasi lub wężowy park, których jest w Tamilnadu całkiem sporo, ale tak wyspecjalizowane miejsca nas chwilowo nie interesowały. Kindi w końcu też odpadło, bo z informacji wynikało, że nie mają dzikich kotów (choć były przejażdżki na słoniu!), zatem padło na Wandalur.

Jak twierdzi ciocia Wikipedia, zaliczyliśmy ważną atrakcję. Wg podanych na (bardzo obszernej) angielskiej stronie informacji wandalurskie Zoo jest największym publicznym ogrodem zoologicznym w Indiach i jednocześnie, jako założone w 1855. roku, może pochwalić się palmą pierwszeństwa w skali kraju. Naturalnie jego wiek nie miał dla nas w praktyce wielkiego znaczenia. Za to rozmiar nęcił i onieśmielał. W ostatecznym rozrachunku wandalurskie Zoo pod wieloma względami mnie zaskoczyło i gdybym była w gorszym humorze lub towarzystwie, prawdopodobnie można by to nazwać rozczarowaniem. Nie zabrakło jednak niespodzianek bardzo pozytywnych i koniec końców uważam, że była to dobra decyzja i bardzo przyjemnie spędzony czas.

Podstawowym zaskoczeniem było to, że Wandalur przypomina znacznie bardziej park przyrody, a miejscami nawet rezerwat, niż znane mi z Polski ogrody zoologiczne, gdzie na niedużej przestrzeni można zobaczyć wiele egzotycznych stworzeń z całego świata. Z początku zareagowałam na to jak typowy zepsuty Europejczyk żądny własnej rozrywki, a nieczuły na krzywdę stworzeń, których kosztem miałaby ona być dostarczona. Co to za Zoo, pomyślałam sobie, jak trzeba zasuwać czasem kilkaset metrów od jednej zagrody z burym jelonkiem do drugiej, a on jeszcze drań się schował w krzakach, zamiast stać przy barierce i pozować do zdjęcia. Na szczęście chyba zostało we mnie jeszcze trochę serca, bo ostatecznie indyjski system podoba mi się bardziej.

W Wandalurze jest całkiem sporo klatek i betonowych wybiegów, jednak pokaźną ilość zwierząt można zobaczyć praktycznie w ich naturalnym środowisku. Zwłaszcza, że znajdują się tam niemal wyłącznie okazy fauny indyjskiej, a zwierzęta pochodzące z innych krajów należą chyba wszystkie do tej samej strefy klimatycznej, zatem owego naturalnego środowiska nie trzeba było jakoś pieczołowicie rekonstruować. Z tego, co udało nam się obejrzeć chyba największe wrażenie zrobił na mnie teren z ptakami wodnymi widoczny na zdjęciu. Ptaków nie było może jakoś rewelacyjnie widać, no ale czy ten widok sam w sobie nie jest przyjemny?

I tu doszłam do tego, co okazało się główną atrakcją parku. Wcale nie zwierzęta – ostatecznie wiem jak wygląda tygrys lub słoń – lecz zieleń, cisza, świeże powietrze i możliwość pospacerowania. Każdy kto był w Indiach choć raz wie, jak rzadko spotykane są to tu luksusy. Agni na swym blogu niedawno pisała bardzo trafnie o wszechobecnym hałasie. Mam nieraz wrażenie, że Indusi nawet nie starają się być cicho, bo nie przychodzi im do głowy, że to może komukolwiek przeszkadzać. Tymczasem w Zoo, poza zwykłym gwarem ludzkich głosów w głównej alejce, było naprawdę cicho. Parę razy zawędrowaliśmy gdzieś głębiej, gdzie był już tylko śpiew ptaków i delikatny szelest liści.

No właśnie, te liście to kolejna rzecz przykuwająca uwagę. Wszyscy oczywiście zawsze podkreślają, jak to w Indiach jest kolorowo, ale rzadko się wspomina, że zieleń naturalnego pochodzenia nawet w niedużych miastach praktycznie nie występuje. Są oczywiście drzewa i krzewinki, przede wszystkim jednak widzi się beton, asfalt i kurz. Jak w związku z tym wygląda sprawa świeżego powietrza nie muszę chyba mówić. Już sam ten kurz wystarczy, by uprzykrzyć człowiekowi życie, a do tego jeszcze dochodzą spaliny i – jak to mawiał Han Solo – odkrywamy niepowtarzalny bukiet zapachów. W Zoo oczywiście bukiet też bywa ciekawy jeśli podejdziemy blisko do zagrody z szakalami lub czymś podobnym, ale o dziwo tylko wtedy.

I na koniec sprawa spacerów. Jest to coś, co naprawdę uwielbiam – iść przed siebie, nieraz bez konkretnego celu, a myślami przenieść się w swój wewnętrzny świat. Kolejna przyjemność, o którą w indyjskich miastach niełatwo. Częściowo przyczyną jest wspomniany hałas, częściowo to, że trzeba ciągle patrzeć pod nogi, a częściowo ogromna ilość ludzi na ulicy, którzy jeszcze nieraz aktywnie atakują uwagę przechodnia. Bo oczywiście nie zobaczyłabym rzędu żółtych ryksz, gdyby ich kierowcy nie wołali „madam, auto!” i wielu innych rzeczy też bym się sama nigdy nie domyśliła. O kurtuazyjnym „hello, how are you?” już nie wspominam. Mówiąc krótko, żeby sobie spokojnie pochodzić trzeba kupić bilet do Zoo. Są nawet śmietniki i ławeczki – udogodnienia spotykane niestety bardzo rzadko.

Skoro już mowa o infrastrukturze, warto wspomnieć o oznaczeniach. Na poziomie informacyjnym były całkiem niezłe, choć wiele dałoby się poprawić. Parę razy nie trafiliśmy do zwierząt, które chcieliśmy zobaczyć, ale też przyznajmy uczciwie, że nie staraliśmy się za bardzo. Zazwyczaj znaki wiodły nas tam, gdzie powinny. Osobnej rozrywki dostarczały jednak plansze o charakterze pedagogicznym, tudzież zakazy. Moi osobiści faworyci to zakaz uryny na zewnątrz ("urine outside prohibited", uczciwie trzeba zaznaczyć, że władze parku umożliwiły przestrzeganie tego zakazu - sporo jest na trasie toalet) i dobrotliwa rada, by uważać na jelenie, węże itp.

Oczywiście nie udało nam się obejrzeć wszystkiego. Choć spędziliśmy tam prawie cztery godziny i z grubsza obeszliśmy główną trasę, ominęliśmy wiele wiodących w bok dróżek. Nie skorzystaliśmy też z jednej z głównych atrakcji, czyli lwiego safari. Żeby obejrzeć całe wandalurskie Zoo trzeba naprawdę spędzić w nim cały dzień. Jeśli ktoś by się na to zdecydował, gorąco polecam zabranie własnego termosu z herbatą i dużej ilości kanapek, bo niestety na całym tym ogromnym terenie nie ma możliwości kupienia czegoś do picia i choćby drobnej przekąski. Bar znajduje się dopiero przy wyjściu, co w pewnym momencie mocno odczuliśmy. Dobrze, że znajomi wzięli większy zapas wody, niż ja i jeszcze dali się z niej wydoić...

Podsumowując: Zoo polecam jako ucieczkę z miasta i możliwość poobcowania z naturą. Lub raczej jako namiastkę tego ostatniego - nie należy zapominać, że w Tamilnadu są rezerwaty z prawdziwego zdarzenia i wiele innych miejsc dla miłośników przyrody. Jeśli ktoś dysponuje ograniczonym czasem, być może nie warto. Za siebie mogę jednak powiedzieć, że bardzo odpoczęłam psychicznie i była to miła odmiana.

1 komentarz:

  1. Cześć,
    Trafiłam na twojego poprzedniego bloga, dokładnie o książce Sprawiedliwe wyroki sędziego Baogonga. Jestem studentką orientalistyki dlatego tytuł mnie ten przyciągnął. Niestety nie mogę znaleźć w żadnej bibliotece tej książki :) I tu moja mała prośba, czy mogłabyś mi np. zeskanować jeden z tekstów np. księgę III żywiołów, żebym mogła przeczytać, zobaczyć czy warto wydawać pieniążki (których jest malutko stąd ta właśnie moja prośba ;]) Jakbyś dała radę byłabym wdzięczna, możesz pisać do mnie na showdown@interia.pl.
    Z góry dzięki :))

    OdpowiedzUsuń