niedziela, 28 października 2012

Zdjęcie tygodnia #10 (3 - 9 października): co było, a nie jest...



Było sobie kiedyś miasto. Leżało około dwadzieścia kilometrów na południowy wschód od Rameśwaram, na wąskim cyplu wysuniętym w stronę dzisiejszej Sri Lanki. Nie było bardzo duże, ale miało wszystko, co w mieście być powinno – sklepy, pocztę, szkołę, stację kolejową, port, w którym zatrzymywały się między innymi promy z Cejlonu, i inne temu podobne instytucje. Miasto nie było też jak na indyjskie standardy bardzo ludne, ale ludzi zawsze było w nim dużo. Było to bowiem ważne centrum pielgrzymkowe, niektórzy twierdzą nawet, że równie ważne, jak samo Rameśwaram. Możliwe, że jest to choć częściowo prawda – do tamtejszej stacji biegła osobna linia kolejowa z lądu, a nie tylko przedłużenie połączenia do Rameśwaram.

Miasto nazywało się Dhanuszkodi. Było i już go nie ma. W grudniu 1964 w wybrzeże południowych Indii i północną część Sri Lanki uderzył potężny cyklon. Największe straty były właśnie na leżącej pomiędzy nimi wyspie, na której znajduje się Rameśwaram. Zginęło wiele osób, z czego znaczną część stanowili pielgrzymi. Stu pięćdziesięciu straciło życie, gdy cyklon przewrócił pociąg jadący do Dhnuszkodi. Trudno powiedzieć na ile ich szanse na przeżycie były by lepsze, gdyby rozszalały żywioł zastał ich u celu podróży. Tego dnia bowiem miasto Dhanuszkodi przestało istnieć. Już od dawna wygląda właśnie tak, jak na dzisiejszym zdjęciu. Kilka pustych skorup niegdysiejszych budynków.

Pokaźną część zeszłego roku akademickiego spędziłam – jak na studenta trzeciego roku przystało – na pisaniu licencjatu. Ponieważ pisanie, to głównie czytanie, a licencjat był o mitycznym zatopionym lądzie, poznałam wiele tamilskich opowieści o potopach, zarówno mitycznych jak i historycznych. Jedna z tych pierwszych, jak może pamiętacie, zachęciła mnie do odwiedzin w Sirhali. Jedna z tych drugich skierowała moją uwagę na Dhanuszkodi. Odkąd, już prawie rok temu, zapoznałam się z przytoczoną powyżej historią, chciałam zobaczyć to miejsce na własne oczy. O miastach ulegających zagładzie w jedną noc łatwo się czyta (i nie najgorzej pisze) i równie łatwo to sobie wyobraża (w końcu powieści przygodowe i fantastyka stawiają przed wyobraźnią większe wyzwania), ale znacznie trudniej w pełni sobie uświadomić, że coś takiego miało miejsce w rzeczywistości. Chciałam więc się przekonać na własne oczy, że z Dhanuszkodi rzeczywiście nic nie zostało.

Spod świątyni w Rameśwaram co jakieś pół godziny, lub nawet nieco częściej, rusza autobus numer trzy. Napis tamilskim pismem na tabliczce na przedniej szybie głosi, iż końcowym przystankiem jest Dhanuszkodi, w istocie jednak trasa kończy się dobrych kilka kilometrów przed zniszczonym miastem. Podobno jeszcze przez kilka lat po cyklonie podejmowane były starania, by zachować choć prowadzącą do Dhanuszkodi szosę w przyzwoitym stanie, w końcu jednak się poddano. Konserwacja i ciągłe usuwanie przynoszonego przez silny morski wiatr piasku z drogi donikąd uznano najwyraźniej za przedsięwzięcie, na które nie warto wydawać pieniędzy. Najprawdopodobniej całkowicie słusznie.

Autobus dojeżdża więc do punktu, w którym kończy się dobra asfaltowa droga. Znajduje się tam osada rybacka i kilka straganów oferujących przejezdnym turystom podstawowe napoje i przekąski oraz muszle, perły i wyroby z jednych i drugich. Te ostatnie w większości dość tandetne, ale daje się coś wybrać. Przyznam, że gdy pierwszy raz wyruszyłam do Dhanuszkodi, dojechałam tylko do tego punktu. Trasa i ten przystanek dostarczyły mi tylu wrażeń, że czułam, iż najlepiej będzie wrócić do hotelu i to przetrawić i dopiero następnego dnia zwiedzać dalej. Tym, co tak mnie nasyciło i niemal przeciążyło poznawczo był... nadmorski krajobraz. Już kiedy autobus zbliżał się do przedmieść Rameśwaram mogłam podziwiać jego uroki. Muszę tu zaznaczyć, że choć byłam w wielu tamilskich miejscowościach leżących na brzegu morza, nigdy wcześniej nie widziałam w Indiach takich widoków. Nawet chatki z palmowych liści wyglądały po prostu skromnie i malowniczo, a nie biednie, jak te z dachami ze starych billboardów. Które głównie zaśmiecają krajobraz.

Kupiłam więc sobie kilka kawałków zielonego mango z solą i chilli, spożyłam je nieśpiesznie stojąc twarzą do hipnotyzującego ogromu wody, nieba i piasku, kontemplując urodę fal oraz piany morskiej, następnie pozwoliłam sobie na studium zachowań małych krabów, które zakopywały się w piasku zostawiając po sobie niewielkie dziurki, po czym wróciłam do hotelu.

Następnego dnia złapałam ten sam autobus i dojechałam do znajomego już przystanku. Stamtąd za zawrotną, ale przynajmniej ustaloną z góry, cenę stu rupii można pojechać terenowym mini-vanem na sam koniec cypla i z powrotem. Zawrotną, bo choć po przeliczeniu na złotówki to niecałe dziesięć złotych, w Indiach za taką sumę można przebyć autobusem lub pociągiem niemałą odległość. Dla przewoźnika jest to prawdopodobnie złoty interes, zwłaszcza że do jednego pojazdu wpycha się tyle osób, ile tylko się da, co czyni komfort dość wątpliwym. Zwłaszcza, że jedzie się po piachu.

Za oknem śmigały kolejne rybackie wioski, ciekawe drobiazgi jak ozdobiony kwiatami kamienny lingam i Nandin w samym środku niczego, a w końcu sypiące się pozostałości dworca kolejowego w Dhanuszkodi. Kiedy kierowca zatrzymał się dopiero na samym końcu cypla, by turyści mogli popatrzeć sobie na koniec tej części Indii, poważnie się zastanawiałam, czy nie wracać na piechotę. Bo jeśli droga powrotna będzie wyglądała tak samo, to ja dziękuję za takie coś. Na szczęście postanowiłam sprawdzić i w razie gdyby moje obawy się sprawdziły rozważyć możliwość wynajęcia dżipa w Rameśwaram. Wydatek został mi oszczędzony. W drodze powrotnej busik zatrzymał się na dziesięć minut w Dhanuszkodi. Wystarczająco krótko, by uznać, że całe przedsięwzięcie jest beznadziejne i zdążyć tylko pośpiesznie brnąc w piachu dojść do brzegu i z powrotem, ale dość długo, by stwierdzić, że no trudno, wystarczy i nie wydawać kasy na prywatne ekskursje.

Co dalej, nie ma się co rozpisywać. Zdjęcie chyba mówi za siebie. Widoki w każdą stronę były podobne, z wyjątkiem kilku kolejnych palmowych daszków, pod którymi znajdowały się stoiska z muszlami. Zastanawiałam się, czy Dhanuszkodi rzeczywiście zostało tak doszczętnie zniszczone. Teraz wiem, że to naprawdę pusta plaża, z której wystaje kilka szybko wietrzejących ruin. Niestety mój umysł jest równie daleki od ogarnięcia tego faktu, jak był przed przyjazdem tutaj. Teraz bowiem nie potrafię zupełnie pojąć, że to miejsce mogło rzeczywiście być tym ruchliwym miastem z opisów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz