środa, 5 września 2012

Zdjęcie tygodnia #3 (15 - 21 sierpnia): moja alma mater




Mieszkając w Tamilnadu odwiedzam czasem świątynie i oglądam święta bądź obrzędy. W locie rejestruje różne drobne fakty dotyczące życia codziennego, np. jedzenia. Jednak lwią część mojego czasu pochłania uniwersytet, który na rok otworzył przede mną swe podwoje. Wypada więc napisać coś o tym aspekcie mojego tamilizowania się.

Annamalai University, czyli Uniwersytet Annamaleja (nazwany na cześć swojego fundatora), bez wątpienia jest placówką z tradycjami. W każdym razie jak na indyjskie warunki, gdzie wiele renomowanych szkół wyższych jest niewiele starszych od dzielącej się z wami swymi refleksjami autorki tego bloga... Został założony w 1929 roku, co czyni go jednym z trzydziestu najstarszych uniwersytetów w Indiach, a na terenie stanu Tamilnadu starszy jest chyba tylko sędziwy Uniwersytet Madraski.

Uniwersytet znajduje się w osobnej dzielnicy Ćidambaram – w Anammalej Nagarze. Główny kampus jest całkiem przyjemny, ze sporą ilością budynków w stylu art deco, które śmiało nazwałabym bardzo atrakcyjnymi, gdyby nie wyglądały jak z mocno zerodowanego gipsu. Ale w końcu to tropiki, nawet na regularnie odmalowywanych i tynkowanych obiektach prawie natychmiast widać piętno gorąca i wilgoci.

Przed kilkoma najważniejszymi budynkami znajdują się ładnie utrzymane małe parki (jak ten na zdjęciu), niestety tylko do popatrzenia. Nie ma szans, żeby usiąść sobie w cieniu tych pięknych palm, czy kwitnących krzewów. Co gorsza, nie ma też za bardzo szans, żeby usiąść na zewnątrz. Z wielkim żalem muszę stwierdzić, że w Indiach Południowych kultura ławeczkowa jest prawie nieobecna. Teoretycznie do siadania nadają się brzegi wysokich chodników, w praktyce zniechęca do tego wszechobecny kurz oraz temperatura do jakiej potrafi nagrzać się betonowy blok w indyjskim słońcu.

Być może gdzieś na zewnątrz kwitnie jakieś życie towarzyskie, ale jak na razie na nic takiego nie trafiłam. Choć męska część grupy znika gdzieś na przerwach, dziewczęta raczej siedzą w klasie, ewentualnie pogadają trochę z kimś na korytarzu. Klasy wyglądają dość przaśnie i budzą skojarzenia z opuszczonym magazynem, zaś ławki są chyba jakąś karą za grzechy młodości. Za to trzeba przyznać że budynek jest zbudowany bardzo praktycznie i ma dobry przewiew; nawet jak nie ma prądu i wiatraki stają, w klasie da się wysiedzieć w najbardziej skwierczący upał.

Oczywiście najważniejsze w ostatecznym rozrachunku jest to, co dzieje się na zajęciach. O tym niestety nie mogę napisać zbyt wiele. Moja słaba znajomość tamilskiego jest barierą zbyt dużą, bym mogła mieć jakieś poważne spostrzeżenia. Jestem bowiem na normalnych zajęciach studiów drugiego stopnia na wydziale tamilskiego. W grupie jestem ja, z licencjatem z polskiej uczelni, który, co namiętnie wszystkim powtarzam, zaświadcza, że uczę się tamilskiego dopiero od trzech lat oraz około dwudziestu Tamilów z licencjatami z różnych humanistycznych kierunków. Zajęcia są więc prowadzone całkowicie pod nich, szybką, potoczną tamilszczyzną.

Jak na razie rozróżniam trzy rodzaje zajęć. Pierwsze to takie, na których prowadzony jest normalny wykład, a studentom zadaje się pytania o opinie. Ten teoretycznie najcenniejszy rodzaj zajęć jest dla mnie najbardziej męczący i ostatecznie nieosiągalny. Po pierwsze studenci mówią bardzo niewyraźnie (plaga powszechna chyba wśród młodzieży całego świata), więc całkowicie nie jestem w stanie zrozumieć ich wypowiedzi. Po drugie nie jestem w stanie nadążyć za bardziej dynamiczną, pełną przykładów, anegdot i porównań wypowiedzią wykładowcy. Szybko gubię wątek, a rozumiejąc tylko strzępki zdań nie jestem w stanie dostrzec myśli przewodniej.

Drugi rodzaj to beznadziejnie nudne wykłady, których metoda byłaby na miejscu w nauczaniu początkowym, a nie na wyższej uczelni. Polegają na tym, ze nauczyciel czyta z książeczki, a czasem dyktuje i próbuje nam jak małym dzieciom wkładać do główki gotową wiedzę. Te zajęcia, w normalnych warunkach nie do przeżycia, lubię najbardziej. Ponieważ wykładowca trzyma się swojego jak koń z klapkami na oczach i nie zbacza z obranej trasy, jestem w stanie zorientować się o czym jest wykład, a czasem nawet wyniosę z tego jakąś informację.

Trzeci rodzaj, który niestety trafia się jak na mój gust zbyt często, to zajęcia fikcyjne, podczas których wykładowca rozmawia o pierdołach ze studentami, albo czyta gazetę, albo nie ma go wcale. Rodzaj ten jednak tez ma swoje zalety, o ile trafia się to na drugiej lekcji – mogę trochę zrestartować mózg. Próba zrozumienia o czym mowa na normalnym wykładzie jest dla mnie bowiem ogromnym wysiłkiem intelektualnym, którego nie jestem w stanie wykonywać dłużej jak niecałą godzinę. W praktyce więc naprawdę korzystam tylko z pierwszych zajęć w ciągu dnia. Jeśli więc mogę bezkarnie myśleć o niczym przez godzinę potem daję radę wykonywać wzmożony wysiłek przez jakąś połowę następnej lekcji.

Inną ciekawą sprawą są specyficzne stosunki między studentami i wykładowcami, a studentami poszczególnych lat. Dziś już jednak o tym pisać nie będę, bo mi się nie chce. Być może jeszcze trafi się okazja.

2 komentarze:

  1. Oj! Piękne masz widoczki.

    Za to zastanawia mnie jedno. Jak Ty zaliczysz ten rok? Ta bariera językowa jest widoczna, a ja nie mam pojęcia jak to wygląda studiowanie w takich warunkach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie muszę zaliczać tego roku, nawet gdybym to zrobiła w żaden sposób i nijak mi się to nie wlicza do studiów w Polsce. Jestem tu po to, żeby skorzystać ile dam radę i podnieść choć trochę swój poziom, fajnie by też było, gdybym wymyśliła sobie temat pracy magisterskiej i zebrała jakieś materiały. Więc się nie stresuję i siedzę na tych zajęciach wierząc, że za jakiś czas (może za kilka miesięcy) poczuję różnicę.

    Inna sprawa, że egzaminy są pisemne, a to zupełnie co innego niż słuchanie. Na jednych zajęciach miałam próbny test z wiedzy o literaturze i wydał mi się bardzo prosty, nawet na tle grupy wypadłam w porządku.

    OdpowiedzUsuń