środa, 12 września 2012

Zdjęcie tygodnia #4 (22 - 28 sierpnia): szmatki




Dziś znów podzielę się refleksjami o aspektach życia codziennego. Przyczyną pośrednią jest fakt, że barwne indyjskie ciuszki to temat-rzeka i można sypać ciekawostkami jak z rękawa. Bardziej bezpośrednim powodem, przez który zdecydowałam się napisać o swojej garderobie i tutejszych zwyczajach jest to, że w tygodniu, którego dotyczy ten wpis, byłam chora i prawie nie wychodziłam z domu. Siłą rzeczy zdjęcie kolorowych szmatek było najciekawszym, jakie mogłam zrobić w swoim praktycznie pustym mieszkanku.

Ubrania otaczających nas ludzi są jedną z pierwszych rzeczy, która przykuwa wzrok i uwagę na tamilskich ulicach. Z jednej strony wcale nie są one tak egzotyczne, jak można by się spodziewać – dużo zobaczymy zwykłych koszul, spodni i t-shirtów. Z drugiej strony niewiele osób mogłoby przechadzać się po europejskich ulicach nie budząc zainteresowania, a często i uśmieszku. Z jednej strony niejeden turysta może poczuć się rozczarowany brakiem tej osławionej „pulsującej feerii barw” i tym, że nie każda miejscowa kobieta przypomina strojem rajskiego ptaka. Z drugiej strony większość z nas nie pokazała by się w Polsce w takich zestawieniach kolorystycznych.

Zwesternizowani są przede wszystkim panowie, zwłaszcza od pasa w górę. Panie paradują raczej w indyjskich strojach (celowo nie piszę „tradycyjnych”, o czym dalej). W małych i średnich miejscowościach, z którymi mam największe doświadczenie, właściwie nie widuję kobiet ubranych na zachodnią modłę, nie licząc oczywiście cudzoziemców (w Ćidambaram są to głównie Afrykańczycy, których sporo studiuje na tutejszym uniwersytecie).

Cóż więc noszą panie? Oczywiście przede wszystkim sari. Ale uwaga, jest pewien haczyk – sari nie może sobie nałożyć każdy, kto ma na to ochotę. Jest to strój kobiety dorosłej, świadczący o jej dojrzałości. W tradycyjnym społeczeństwie, o ile mnie pamięć nie myli, sari było przywilejem mężatek. Obecnie nie jest to tak ściśle przestrzegane, najprawdopodobniej ze względu na znaczący wzrost wieku zamążpójścia, zwłaszcza w miastach i wśród osób wykształconych. Trudno oczekiwać, żeby trzydziestoletnia kobieta paradowała po biurze w stroju dziecka tylko dlatego, że jest niezamężna. Jednak poczucie, że sari to przywilej, na który trzeba zasłużyć, pozostało. Niedawno miałam okazję zobaczyć, jakie emocje potrafi to budzić.

W mojej grupie jest około dziesięciu dziewcząt. Wszystkie w wieku 21-22 lat. Na początku wszystkie nosiłyśmy ćuridary, z wyjątkiem jednej, która codziennie przychodziła w sari. Jednak po kilku tygodniach kolejna dziewczyna postanowiła przyjść w bardziej kobiecym stroju. Tego dnia rozpętała się prawdziwa awantura, w wyniku której nie odbyły się pierwsze zajęcia na naszym wydziale.

Wykładowca ledwo zdążył wejść, usiąść i wymienić powitalne grzeczności, kiedy do sali wparowało około dwudziestu, może trzydziestu wzburzonych niewiast. Wszystkie w sari. Jak się okazało były to studentki drugiego roku, oburzone bezczelnością studentki roku pierwszego, która ośmieliła się nałożyć sari i jeszcze zamiast przeprosić starsze koleżanki i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, oświadczyła butnie, że ojciec jej pozwolił, więc jej wolno. Wszystkie krzyczały naraz i przez chwilę się zastanawiałam, czy zaraz dziewczyny nie zlinczują. Na szczęście tego nie zrobiły, ale udało im się doprowadzić ją do płaczu, a trzeba zaznaczyć, że nie była to szczególnie potulna i cicha osoba i stawiała im się hardo. Dla mnie jednak jeszcze bardziej niż agresja seniorek szokujący był fakt, że żądały interwencji wykładowcy i z taką sprawą wtargnęły na zajęcia.

Z tego pierwszego starcia nie zrozumiałam zupełnie nic i nie miałam pojęcia, na czym stanęło. Gdy jednak dziewczyny w końcu sobie poszły, po upływie niecałych dziesięciu minut przyszła kolejna delegacja, tym razem złożona z chłopców, też ponad dwadzieścia osób. Tu już mówiono spokojniejszym tonem – jak dla mnie nieco kumoterskim, choć uniżonym, mającym chyba sprawić, by wykładowca poczuł się do męskiej solidarności – i udało mi się strzępki wypowiedzi zrozumieć. Generalnie chłopcy przekonywali, że przecież tu chodzi o prestiż całego drugiego roku i całej uczelni i pan profesor koniecznie musi nakazać dziewczynie noszenie ćuridaru. Pan profesor tymczasem bardzo mi zaimponował, proponując obrażonym ubiorem pierwszorocznej dziewczyny studentom, żeby sami nałożyli ćuridary, bo on, jako zarabiający pieniądze mężczyzna czuje się urażony tym, że chodzą w koszulach, tak jak on.

Zapewne zainteresuje was, dlaczego nikt nigdy nie zrobił takiej awantury koleżance, która w sari chodziła od samego początku. Proste – dziewczyna jest zaręczona, więc w oczach wszystkich zasłużyła na przywilej ubierania się jak dorosła kobieta. Natomiast po wspomnianym incydencie więcej dziewczyn z grupy zaczęło przychodzić w sari. Częściowo zapewne w ramach buntu. Ale do łazienki same się boją chodzić...

No dobrze, co więc powinny nosić młode panienki, które jeszcze nie dorosły do sari? Zgodnie z tradycją powinno to być pół-sari, czyli coś, co doskonale znają wielbiciele południowoindyjskiego kina. Różnica pomiędzy sari i pół-sari polega na tym, że to pierwsze jest bardzo długim kawałkiem materiału (zazwyczaj minimum 6 metrów), który po zawiązaniu tworzy strój zasłaniający zarówno dolną część ciała jak i piersi, a z tyłu jeszcze zwisa z ramienia luźny koniec, co najmniej do pasa, ale lepiej żeby sięgał mniej więcej kolan. Zakładam, że każdy orientuje się, jak wygląda sari. Pół-sari jest znacznie krótsze (jak nazwa wskazuje – mniej więcej o połowę), na górnej części ciała upięte jest jak normalne sari, ale nie zasłania części dolnej. Nosi się do niego normalną długą spódnicę, za którą jest ono zatknięte.

I tu wypada wytłumaczyć, dlaczego na początku wpisu zrobiłam zastrzeżenie, że indyjski i tradycyjny to nie musi być to samo (często bowiem spotykam się ze stosowaniem dychotomii „tradycyjny-zachodni”). Jak napisałam, pół-sari jest tradycyjnym strojem młodej dziewczyny, ale na ulicach bardzo trudno jest je zobaczyć. Parę razy widziałam tak ubraną dziewczynę na uniwersytecie, ale jest to ogromna rzadkość. Wśród młodzieży płci żeńskiej dominują wspomniane już ćuridary, czyli rodzaj luźno dopasowanej tuniki do kolan, często z rozcięciami po bokach. Nosi się do nich też dość luźne spodnie i szeroki szal z końcami przerzuconymi na plecy. Ćuridar jest tradycyjnym indyjskim strojem, ale nie tamilskim. O ile się orientuję jest to stosunkowo niedawne zapożyczenie z kultury północnoindyjskiej (gdzie ćuridar nie jest postrzegany jako strój podlotka i wielu regionach noszą go dojrzałe kobiety).

To na sam koniec jeszcze kilka słów o mojej własnej szafie. Z początku, zaraz po przyjeździe (jak zresztą i przy poprzednich wizytach w Raju), latałam w szmatach przywiezionych z domu. Doświadczenie nie jest zbyt przyjemne, bo nasze szmaty nie są zbyt dobrze przystosowane do takich upałów. Dlatego zawsze biorę ich mało, zakładając, że szybko zaopatrzę się w wygodniejsze, miejscowe. Z tą szybkością jednak nie zawsze się udaje. Co prawda można w sklepach dostać gotowe rzeczy, ale tak jak w Polsce, znalezienie czegoś ładnego na kobietę moich rozmiarów jest dość trudne. Jeśli jeszcze ktoś tak jak ja, nie za bardzo lubi łażenie po sklepach odzieżowych, sprawa jest z góry skazana na porażkę. Nie do końca jednak – w Indiach, w przeciwieństwie do Polski, gdzie człowiek jest skazany na gotowe rozmiary, ogromną popularnością cieszy się szycie na miarę. W wielu sklepach materiały na ubrania stanowią znacznie większą część asortymentu niż gotowe rzeczy. Krawca znaleźć zaś można prawie na każdej ulicy i nie jest to zbyt droga usługa. Ale trzeba oczywiście kilka dni zaczekać.

Sprzedawane są przede wszystkim gotowe zestawy na ćuridary – dobrane trzy kawałki materiału: szal, jeden na tunikę i jeden na spodnie. Kawałek na ćuridar bywa w różnym stopniu wykończony. Czasem jest to sam materiał, z którego trzeba wszystko samemu wykroić. Czasem wstępnie wykrojone są części na przód, tył i rękawki, trzeba tylko dopasować rozmiar i zrobić otwór na głowę. Raz zaś kupiłam zestaw, w którym właściwie trzeba było tylko zszyć boczki na odpowiedniej szerokości – wokół szyi i na dole wszystko było wykończone.

Nawiasem mówiąc, żeby nałożyć sari też trzeba odwiedzić krawca. Potrzebna jest przecież bluzeczka, którą dostać bardzo trudno, a poza tym powinna być dobrze dopasowana, przede wszystkim kolorystycznie. A i końce samego sari, nie wiedzieć czemu, nigdy nie są wykończone i jeśli się ich nie obszyje obstrzępią się niemiłosiernie w bardzo krótkim czasie.

Wszystko to brzmi pięknie, w praktyce jednak muszę zwierzyć się ze swego wielkiego żalu – tutejsi krawcy nie są zbyt biegli w swojej sztuce. Zdarzyło mi się wybrać kilka razy do takiego, co nie potrafił sam zdjąć miary, potrzebował starego ubrania na wzór. Przestałam już próbować prosić kolejne krawcowe, żeby w ćuridarze zrobiły mi boczne szwy na piersiach, bo całość źle leży na tak monumentalnej niewieście. Takie propozycje jak nieco inny krój rękawa spotykają się albo z szeroko otwartymi oczami, albo z potakiwaniem, a na końcu jest pod ogólnoobowiązujący szablon. W końcu zrozumiałam dlaczego odzież kobiet wydawała mi się zawsze w pewien sposób monotonna – wszyscy krawcy szyją według jednego kroju.

W ogólnym rozrachunku nie ma się jednak na co krzywić. W końcu nie zawsze można sobie pozwolić na komfort biegania w jaskrawozielonej tunice i różowych spodniach, tudzież błękitnym sari w fioletowo-złote esy-floresy. A do tego w rozpadających się plastikowych klapkach...

5 komentarzy:

  1. Bardzo pouczająca ta 'afera o sari':) I zdecydowanie brawa dla pana wykładowcy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale na żywo dość przerażająca

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudna opowieść studencka! Takich rzeczy można się dowiedzieć tylko siedząc tam na miejscu......... I tego Ci zazdroszczę.
    I jeszcze zazdroszczę tego fioletowego materiału ze zdjęcia :)

    I na miłość Murugana (lub na złość, nie wiem...): KRAWCY :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Chwała Ci dobra kobito, poprawione :)
    No fakt, uniwersytet ma własną egzotykę. To doświadczenie na pewno dostarczy mi cennego materiału do mojej książki o kinie tamilskim ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. "Opowieść studencka" również moje zainteresowanie wzbudziła. Dziękujemy za relację ...ze szkoły :-) .

    KrzysztofH

    OdpowiedzUsuń