Dziś znów podzielę się
refleksjami o aspektach życia codziennego. Przyczyną pośrednią
jest fakt, że barwne indyjskie ciuszki to temat-rzeka i można
sypać ciekawostkami jak z rękawa. Bardziej bezpośrednim powodem,
przez który zdecydowałam się napisać o swojej garderobie i
tutejszych zwyczajach jest to, że w tygodniu, którego dotyczy ten
wpis, byłam chora i prawie nie wychodziłam z domu. Siłą rzeczy
zdjęcie kolorowych szmatek było najciekawszym, jakie mogłam zrobić
w swoim praktycznie pustym mieszkanku.
Ubrania otaczających nas ludzi
są jedną z pierwszych rzeczy, która przykuwa wzrok i uwagę na
tamilskich ulicach. Z jednej strony wcale nie są one tak egzotyczne,
jak można by się spodziewać – dużo zobaczymy zwykłych koszul,
spodni i t-shirtów. Z drugiej strony niewiele osób mogłoby
przechadzać się po europejskich ulicach nie budząc
zainteresowania, a często i uśmieszku. Z jednej strony niejeden
turysta może poczuć się rozczarowany brakiem tej osławionej
„pulsującej feerii barw” i tym, że nie każda miejscowa kobieta
przypomina strojem rajskiego ptaka. Z drugiej strony większość z
nas nie pokazała by się w Polsce w takich zestawieniach
kolorystycznych.
Zwesternizowani są przede
wszystkim panowie, zwłaszcza od pasa w górę. Panie paradują
raczej w indyjskich strojach (celowo nie piszę „tradycyjnych”, o
czym dalej). W małych i średnich miejscowościach, z którymi mam
największe doświadczenie, właściwie nie widuję kobiet ubranych
na zachodnią modłę, nie licząc oczywiście cudzoziemców (w
Ćidambaram są to głównie Afrykańczycy, których sporo studiuje
na tutejszym uniwersytecie).
Cóż więc noszą panie?
Oczywiście przede wszystkim sari. Ale uwaga, jest pewien haczyk –
sari nie może sobie nałożyć każdy, kto ma na to ochotę. Jest to
strój kobiety dorosłej, świadczący o jej dojrzałości. W
tradycyjnym społeczeństwie, o ile mnie pamięć nie myli, sari było
przywilejem mężatek. Obecnie nie jest to tak ściśle
przestrzegane, najprawdopodobniej ze względu na znaczący wzrost
wieku zamążpójścia, zwłaszcza w miastach i wśród osób
wykształconych. Trudno oczekiwać, żeby trzydziestoletnia kobieta
paradowała po biurze w stroju dziecka tylko dlatego, że jest
niezamężna. Jednak poczucie, że sari to przywilej, na który
trzeba zasłużyć, pozostało. Niedawno miałam okazję zobaczyć,
jakie emocje potrafi to budzić.
W mojej grupie jest około
dziesięciu dziewcząt. Wszystkie w wieku 21-22 lat. Na początku
wszystkie nosiłyśmy ćuridary, z wyjątkiem jednej, która
codziennie przychodziła w sari. Jednak po kilku tygodniach kolejna
dziewczyna postanowiła przyjść w bardziej kobiecym stroju. Tego
dnia rozpętała się prawdziwa awantura, w wyniku której nie odbyły
się pierwsze zajęcia na naszym wydziale.
Wykładowca ledwo zdążył
wejść, usiąść i wymienić powitalne grzeczności, kiedy do sali
wparowało około dwudziestu, może trzydziestu wzburzonych niewiast.
Wszystkie w sari. Jak się okazało były to studentki drugiego roku,
oburzone bezczelnością studentki roku pierwszego, która ośmieliła
się nałożyć sari i jeszcze zamiast przeprosić starsze koleżanki
i obiecać, że to się więcej nie powtórzy, oświadczyła butnie,
że ojciec jej pozwolił, więc jej wolno. Wszystkie krzyczały naraz
i przez chwilę się zastanawiałam, czy zaraz dziewczyny nie
zlinczują. Na szczęście tego nie zrobiły, ale udało im się
doprowadzić ją do płaczu, a trzeba zaznaczyć, że nie była to
szczególnie potulna i cicha osoba i stawiała im się hardo. Dla
mnie jednak jeszcze bardziej niż agresja seniorek szokujący był
fakt, że żądały interwencji wykładowcy i z taką sprawą
wtargnęły na zajęcia.
Z tego pierwszego starcia nie
zrozumiałam zupełnie nic i nie miałam pojęcia, na czym stanęło.
Gdy jednak dziewczyny w końcu sobie poszły, po upływie niecałych
dziesięciu minut przyszła kolejna delegacja, tym razem złożona z
chłopców, też ponad dwadzieścia osób. Tu już mówiono
spokojniejszym tonem – jak dla mnie nieco kumoterskim, choć
uniżonym, mającym chyba sprawić, by wykładowca poczuł się do
męskiej solidarności – i udało mi się strzępki wypowiedzi
zrozumieć. Generalnie chłopcy przekonywali, że przecież tu chodzi
o prestiż całego drugiego roku i całej uczelni i pan profesor
koniecznie musi nakazać dziewczynie noszenie ćuridaru. Pan profesor
tymczasem bardzo mi zaimponował, proponując obrażonym ubiorem
pierwszorocznej dziewczyny studentom, żeby sami nałożyli ćuridary,
bo on, jako zarabiający pieniądze mężczyzna czuje się urażony
tym, że chodzą w koszulach, tak jak on.
Zapewne zainteresuje was,
dlaczego nikt nigdy nie zrobił takiej awantury koleżance, która w
sari chodziła od samego początku. Proste – dziewczyna jest
zaręczona, więc w oczach wszystkich zasłużyła na przywilej
ubierania się jak dorosła kobieta. Natomiast po wspomnianym
incydencie więcej dziewczyn z grupy zaczęło przychodzić w sari.
Częściowo zapewne w ramach buntu. Ale do łazienki same się boją
chodzić...
No
dobrze, co więc powinny nosić młode panienki, które jeszcze nie
dorosły do sari? Zgodnie z tradycją powinno to być pół-sari,
czyli coś, co doskonale znają wielbiciele południowoindyjskiego
kina. Różnica pomiędzy sari i pół-sari polega na tym, że to
pierwsze jest bardzo długim kawałkiem materiału (zazwyczaj minimum
6 metrów), który po zawiązaniu tworzy strój zasłaniający
zarówno dolną część ciała jak i piersi, a z tyłu jeszcze zwisa
z ramienia luźny koniec, co najmniej do pasa, ale lepiej żeby
sięgał mniej więcej kolan. Zakładam, że każdy orientuje się,
jak wygląda sari. Pół-sari jest znacznie krótsze (jak nazwa
wskazuje – mniej więcej o połowę), na górnej części ciała upięte jest jak normalne sari, ale nie zasłania części dolnej. Nosi się do niego normalną
długą spódnicę, za którą jest ono zatknięte.
I tu
wypada wytłumaczyć, dlaczego na początku wpisu zrobiłam
zastrzeżenie, że indyjski i tradycyjny to nie musi być to samo
(często bowiem spotykam się ze stosowaniem dychotomii
„tradycyjny-zachodni”). Jak napisałam, pół-sari jest
tradycyjnym strojem młodej dziewczyny, ale na ulicach bardzo trudno
jest je zobaczyć. Parę razy widziałam tak ubraną dziewczynę na
uniwersytecie, ale jest to ogromna rzadkość. Wśród młodzieży
płci żeńskiej dominują wspomniane już ćuridary, czyli rodzaj
luźno dopasowanej tuniki do kolan, często z rozcięciami po bokach.
Nosi się do nich też dość luźne spodnie i szeroki
szal z końcami przerzuconymi na plecy. Ćuridar jest tradycyjnym
indyjskim strojem, ale nie tamilskim. O ile się orientuję jest to
stosunkowo niedawne zapożyczenie z kultury północnoindyjskiej
(gdzie ćuridar nie jest postrzegany jako strój podlotka i wielu
regionach noszą go dojrzałe kobiety).
To
na sam koniec jeszcze kilka słów o mojej własnej szafie. Z
początku, zaraz po przyjeździe (jak zresztą i przy poprzednich
wizytach w Raju), latałam w szmatach przywiezionych z domu.
Doświadczenie nie jest zbyt przyjemne, bo nasze szmaty nie są zbyt
dobrze przystosowane do takich upałów. Dlatego zawsze biorę ich
mało, zakładając, że szybko zaopatrzę się w wygodniejsze,
miejscowe. Z tą szybkością jednak nie zawsze się udaje. Co prawda
można w sklepach dostać gotowe rzeczy, ale tak jak w Polsce,
znalezienie czegoś ładnego na kobietę moich rozmiarów jest dość
trudne. Jeśli jeszcze ktoś tak jak ja, nie za bardzo lubi łażenie
po sklepach odzieżowych, sprawa jest z góry skazana na porażkę.
Nie do końca jednak – w Indiach, w przeciwieństwie do Polski,
gdzie człowiek jest skazany na gotowe rozmiary, ogromną popularnością
cieszy się szycie na miarę. W wielu sklepach materiały na ubrania
stanowią znacznie większą część asortymentu niż gotowe rzeczy.
Krawca znaleźć zaś można prawie na każdej ulicy i nie jest to
zbyt droga usługa. Ale trzeba oczywiście kilka dni zaczekać.
Sprzedawane
są przede wszystkim gotowe zestawy na ćuridary – dobrane trzy
kawałki materiału: szal, jeden na tunikę i jeden na spodnie.
Kawałek na ćuridar bywa w różnym stopniu wykończony. Czasem jest
to sam materiał, z którego trzeba wszystko samemu wykroić. Czasem
wstępnie wykrojone są części na przód, tył i rękawki, trzeba
tylko dopasować rozmiar i zrobić otwór na głowę. Raz zaś
kupiłam zestaw, w którym właściwie trzeba było tylko zszyć
boczki na odpowiedniej szerokości – wokół szyi i na dole
wszystko było wykończone.
Nawiasem
mówiąc, żeby nałożyć sari też trzeba odwiedzić krawca.
Potrzebna jest przecież bluzeczka, którą dostać bardzo trudno, a
poza tym powinna być dobrze dopasowana, przede wszystkim
kolorystycznie. A i końce samego sari, nie wiedzieć czemu, nigdy nie są wykończone i jeśli się ich nie obszyje obstrzępią się niemiłosiernie w bardzo krótkim czasie.
Wszystko
to brzmi pięknie, w praktyce jednak muszę zwierzyć się ze swego
wielkiego żalu – tutejsi krawcy nie są zbyt biegli w swojej
sztuce. Zdarzyło mi się wybrać kilka razy do takiego, co nie
potrafił sam zdjąć miary, potrzebował starego ubrania na wzór.
Przestałam już próbować prosić kolejne krawcowe, żeby w
ćuridarze zrobiły mi boczne szwy na piersiach, bo całość źle
leży na tak monumentalnej niewieście. Takie propozycje jak nieco
inny krój rękawa spotykają się albo z szeroko otwartymi oczami,
albo z potakiwaniem, a na końcu jest pod ogólnoobowiązujący
szablon. W końcu zrozumiałam dlaczego odzież kobiet wydawała mi
się zawsze w pewien sposób monotonna – wszyscy krawcy szyją
według jednego kroju.
W
ogólnym rozrachunku nie ma się jednak na co krzywić. W końcu nie zawsze można sobie pozwolić na komfort
biegania w jaskrawozielonej tunice i różowych spodniach, tudzież
błękitnym sari w fioletowo-złote esy-floresy. A do tego w rozpadających się
plastikowych klapkach...
Bardzo pouczająca ta 'afera o sari':) I zdecydowanie brawa dla pana wykładowcy!
OdpowiedzUsuńAle na żywo dość przerażająca
OdpowiedzUsuńCudna opowieść studencka! Takich rzeczy można się dowiedzieć tylko siedząc tam na miejscu......... I tego Ci zazdroszczę.
OdpowiedzUsuńI jeszcze zazdroszczę tego fioletowego materiału ze zdjęcia :)
I na miłość Murugana (lub na złość, nie wiem...): KRAWCY :)
Chwała Ci dobra kobito, poprawione :)
OdpowiedzUsuńNo fakt, uniwersytet ma własną egzotykę. To doświadczenie na pewno dostarczy mi cennego materiału do mojej książki o kinie tamilskim ;)
"Opowieść studencka" również moje zainteresowanie wzbudziła. Dziękujemy za relację ...ze szkoły :-) .
OdpowiedzUsuńKrzysztofH