Po
ponad miesiącu czas najwyższy wprowadzić na tego bloga
najważniejszy obiekt w mojej miejscowości, czyli świątynię
Nataradźi. Chyba nawet osoby spoza indologii i średnio
zainteresowane Indiami kojarzą słynny wizerunek tańczącego Śiwy
(np. taki). To właśnie jest Nataradźa, a jego główna świątynia
leży około dziesięciu minut spacerkiem od mojego domu.
Tak
ważny ośrodek odwiedzany jest oczywiście przez pielgrzymów z
całych Indii. Kiedy przyjdzie się w czasie pudźy (jest ich sześć
w ciągu dnia) można usłyszeć wiele różnych języków. Czasem
przewijają się też grupy białych oszołomów, które próbują
się oświecać medytując pod kolumnami, jednak od jakiegoś czasu
już ich nie widziałam, więc może jest to zjawisko powszechne
głównie w sezonie wakacyjnym.
Co
ciekawe, stojąc w głównym przybytku twarzą do Nataradźy
wystarczy odwrócić się w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, by
przenieść się ze świątyni śiwaickiej do wisznuickiej – z
tamtej strony znajduje się spory przybytek Gowindaradźi. To jedna
ze specyficznych cech Ćidambaram, że jest ważnym miejscem kultu
dla obu wyznań. Status quo jakoś się utrzymuje, mimo iż
naiwnością byłoby wierzyć, że obie strony nie miały nigdy
żadnych zastrzeżeń. Kto oglądał (straszliwie głupi) film Kamala
Hassana, Dasawataram, ten zapewne pamięta początkowe sceny
dramatycznego wyrzucenia posągu Wisznu ze świątyni. Była to
właśnie świątynia Nataradźy w Ćidambaram i incydent taki
rzeczywiście miał miejsce, choć dalsze losy posągu potoczyły się
nieco inaczej – nikt oczywiście nie zadawał sobie trudu targania
wielkiego kamienia na głęboką wodę i posągiem szybko
zaopiekowali się wyznawcy przenosząc go do innej świątyni. Po
zaledwie kilku wiekach Wisznu powrócił do Ćidambaram.
Świątynię
odwiedziłam po raz pierwszy dwa lata temu i obudziła wtedy we mnie
bardzo podobne uczucia, jak budzi teraz. Najpierw zachwyt i całkowite
oczarowanie, potem smutne rozczarowanie. Zachwyt przyszedł, gdy
przyszłam tu wieczorem, podczas wieczornej pudźy. Chyba wtedy
świątynia jest najładniejsza, a brak jakichkolwiek ograniczeń dla
innowierców i ogólna życzliwość braminów otwiera przed
człowiekiem naprawdę niesamowity świat. Niektóre świątynie
hinduskie przypominają trochę muzea, ewentualnie relikt minionych
czasów, Ćidambaram natomiast jest miejscem niezwykle żywym.
Wszystko ciekawi, fascynuje, wszędzie chce się przystanąć.
Oczywiście w wielu miejscach powonienie atakowane jest dość
bezlitośnie, a wszystko pokryte jest kamforową sadzą i brudem
stuleci, ale jakoś da się to sklasyfikować jako „klimatyczne”.
Smutek
przyszedł następnego dnia, gdy zobaczyłam świątynię w słońcu
dnia. Okazało się wtedy, że tętniący życiem główny przybytek
jest czymś na podobieństwo sprawnego serca w mocno spetryfikowanym
ciele. Wielki piękny kompleks świątynny stoi zostawiony sam sobie
i mocno się sypie. Plac jest niezamieciony, wala się tam potłuczone
szkło, a przecież trzeba iść na boso. Można spotkać wiele
niedostępnych, częściowo zawalonych i przerośniętych krzakami
budynków. Najbardziej boli przeogromna, ociekająca bogactwem
kunsztownej rzeźby mandapa (hala kolumnowa) ogrodzona metalowym
płotkiem i zamknięta na kłódkę. Mam cały czas nadzieję, że
otwiera się ją przynajmniej podczas jakiegoś święta.
Koniecznych
jest jeszcze kilka słów o obsługujących świątynię braminach.
Jest to kasta dikszitarów, która żyje chyba głównie w Ćidambaram
i okolicach. Różne źródła podają, że rozpoznać ich można
łatwo po tym, że noszą koczek na boku, ale w praktyce nie ma co
się czepiać tego, co mówią źródła (ile widzicie koczków na
boku na zdjęciu?). Interakcja z nimi jest dość interesująca.
Kiedy pierwszy raz po przyjeździe na stypendium pokazałam się w
świątyni i podeszłam do sędziwego bramina po popiołek, bo bardzo
krótkiej wymianie zdań wziął kartkę i zapisał mi swój numer
telefonu oferując, że chętnie mi poopowiada o świątyni. Jak mi
potem powiedziano oni tak funkcjonują – z gościem, czy turystą
komunikuje się jeden konkretny bramin. Dodzwonić się do nich
łatwo, bo komórki zatknięte do połowy za pas tradycyjnego białego
wetti noszą wszyscy i odbierają bez skrępowania przy niemal każdej
świątynnej czynności.
Zdjęcie cudne! Jak Ci się to udało?!
OdpowiedzUsuńZresztą, świątynia ćidambaramska jest u mnie na pierwszym miejscu jeśli chodzi o "klimat".
A koczków na boku nie widziałam żadnych. Ani na zdjęciu ani w realu. Wszyscy mieli śliczne ambiowe koczki :)
Znajomości :) Musiałam tylko obiecać, że nie skieruję obiektywu na żaden posąg bóstwa (co nie było łatwe, bo były prawie z każdej strony). Zresztą nie byłam tam sama, japońska studentka nakręciła na wideo całą półtoragodzinną ofiarę.
OdpowiedzUsuńNie no, są boczne koczki, są, ale wcale nie dominujące :)