czwartek, 20 września 2012

Zdjęcie tygodnia #5 (29 sierpnia - 4 września): kilka luźnych uwag o świątyni Nataradźi




Po ponad miesiącu czas najwyższy wprowadzić na tego bloga najważniejszy obiekt w mojej miejscowości, czyli świątynię Nataradźi. Chyba nawet osoby spoza indologii i średnio zainteresowane Indiami kojarzą słynny wizerunek tańczącego Śiwy (np. taki). To właśnie jest Nataradźa, a jego główna świątynia leży około dziesięciu minut spacerkiem od mojego domu.

Tak ważny ośrodek odwiedzany jest oczywiście przez pielgrzymów z całych Indii. Kiedy przyjdzie się w czasie pudźy (jest ich sześć w ciągu dnia) można usłyszeć wiele różnych języków. Czasem przewijają się też grupy białych oszołomów, które próbują się oświecać medytując pod kolumnami, jednak od jakiegoś czasu już ich nie widziałam, więc może jest to zjawisko powszechne głównie w sezonie wakacyjnym.

Co ciekawe, stojąc w głównym przybytku twarzą do Nataradźy wystarczy odwrócić się w lewo o dziewięćdziesiąt stopni, by przenieść się ze świątyni śiwaickiej do wisznuickiej – z tamtej strony znajduje się spory przybytek Gowindaradźi. To jedna ze specyficznych cech Ćidambaram, że jest ważnym miejscem kultu dla obu wyznań. Status quo jakoś się utrzymuje, mimo iż naiwnością byłoby wierzyć, że obie strony nie miały nigdy żadnych zastrzeżeń. Kto oglądał (straszliwie głupi) film Kamala Hassana, Dasawataram, ten zapewne pamięta początkowe sceny dramatycznego wyrzucenia posągu Wisznu ze świątyni. Była to właśnie świątynia Nataradźy w Ćidambaram i incydent taki rzeczywiście miał miejsce, choć dalsze losy posągu potoczyły się nieco inaczej – nikt oczywiście nie zadawał sobie trudu targania wielkiego kamienia na głęboką wodę i posągiem szybko zaopiekowali się wyznawcy przenosząc go do innej świątyni. Po zaledwie kilku wiekach Wisznu powrócił do Ćidambaram.

Świątynię odwiedziłam po raz pierwszy dwa lata temu i obudziła wtedy we mnie bardzo podobne uczucia, jak budzi teraz. Najpierw zachwyt i całkowite oczarowanie, potem smutne rozczarowanie. Zachwyt przyszedł, gdy przyszłam tu wieczorem, podczas wieczornej pudźy. Chyba wtedy świątynia jest najładniejsza, a brak jakichkolwiek ograniczeń dla innowierców i ogólna życzliwość braminów otwiera przed człowiekiem naprawdę niesamowity świat. Niektóre świątynie hinduskie przypominają trochę muzea, ewentualnie relikt minionych czasów, Ćidambaram natomiast jest miejscem niezwykle żywym. Wszystko ciekawi, fascynuje, wszędzie chce się przystanąć. Oczywiście w wielu miejscach powonienie atakowane jest dość bezlitośnie, a wszystko pokryte jest kamforową sadzą i brudem stuleci, ale jakoś da się to sklasyfikować jako „klimatyczne”.

Smutek przyszedł następnego dnia, gdy zobaczyłam świątynię w słońcu dnia. Okazało się wtedy, że tętniący życiem główny przybytek jest czymś na podobieństwo sprawnego serca w mocno spetryfikowanym ciele. Wielki piękny kompleks świątynny stoi zostawiony sam sobie i mocno się sypie. Plac jest niezamieciony, wala się tam potłuczone szkło, a przecież trzeba iść na boso. Można spotkać wiele niedostępnych, częściowo zawalonych i przerośniętych krzakami budynków. Najbardziej boli przeogromna, ociekająca bogactwem kunsztownej rzeźby mandapa (hala kolumnowa) ogrodzona metalowym płotkiem i zamknięta na kłódkę. Mam cały czas nadzieję, że otwiera się ją przynajmniej podczas jakiegoś święta.

Koniecznych jest jeszcze kilka słów o obsługujących świątynię braminach. Jest to kasta dikszitarów, która żyje chyba głównie w Ćidambaram i okolicach. Różne źródła podają, że rozpoznać ich można łatwo po tym, że noszą koczek na boku, ale w praktyce nie ma co się czepiać tego, co mówią źródła (ile widzicie koczków na boku na zdjęciu?). Interakcja z nimi jest dość interesująca. Kiedy pierwszy raz po przyjeździe na stypendium pokazałam się w świątyni i podeszłam do sędziwego bramina po popiołek, bo bardzo krótkiej wymianie zdań wziął kartkę i zapisał mi swój numer telefonu oferując, że chętnie mi poopowiada o świątyni. Jak mi potem powiedziano oni tak funkcjonują – z gościem, czy turystą komunikuje się jeden konkretny bramin. Dodzwonić się do nich łatwo, bo komórki zatknięte do połowy za pas tradycyjnego białego wetti noszą wszyscy i odbierają bez skrępowania przy niemal każdej świątynnej czynności.

2 komentarze:

  1. Zdjęcie cudne! Jak Ci się to udało?!
    Zresztą, świątynia ćidambaramska jest u mnie na pierwszym miejscu jeśli chodzi o "klimat".
    A koczków na boku nie widziałam żadnych. Ani na zdjęciu ani w realu. Wszyscy mieli śliczne ambiowe koczki :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Znajomości :) Musiałam tylko obiecać, że nie skieruję obiektywu na żaden posąg bóstwa (co nie było łatwe, bo były prawie z każdej strony). Zresztą nie byłam tam sama, japońska studentka nakręciła na wideo całą półtoragodzinną ofiarę.

    Nie no, są boczne koczki, są, ale wcale nie dominujące :)

    OdpowiedzUsuń