środa, 26 września 2012

Zdjęcie tygodnia #6 (5 - 11 września): Ave Sakti, Om Maryja!



Chrześcijaństwo w Indiach Południowych wydaje się być bardzo ciekawym zjawiskiem. Piszę „wydaje się”, bo nie mam tak naprawdę żadnych własnych doświadczeń z wyjątkiem tego, o którym będę dziś pisać. W Tamilnadu dość łatwo jest się zapatrzeć na hinduskie świątynie oraz święta, zwłaszcza, jeśli ma się mało czasu. Tak w każdym razie było ze mną – moje dwie poprzednie podróże odbyłam pod hasłem „kino i gopury”, a atrakcje innej natury traktowałam trochę po macoszemu. Teraz, mając przed sobą perspektywę wielomiesięcznego pobytu trochę to nadrabiam. Choć gopur też jeszcze dużo zostało do zobaczenia...

Cóż jest tak ciekawego w chrześcijaństwie indyjskim? Właściwie to samo, co w każdym innym – to, że jest tak mocno przesiąknięte lokalną tradycją. W Europie nie czujemy tego tak bardzo, głównie chyba dlatego, że poszczególne państwa nie różnią się aż tak bardzo między sobą, a poza tym, jak powiada przysłowie, trudno zobaczyć czubek własnego nosa. W Indiach jednak kwestia ta jest wyjątkowo widoczna. W kościołach spotkać można wiele praktyk wydawałoby się typowo hinduskich, od tak niewinnych obyczajowych kwestii jak ściąganie butów, aż po obecność świętych drzew w obrębie kościelnych murów, czy strażników przy wejściu.

Sprawę dodatkowo komplikuje fakt, że sam hinduizm jest wyjątkowo skłonny do wchłaniania różnych obiektów kultu i asymilowania ich jako kolejnych postaci, form czy aspektów (wbrew pozorom znacznie rzadziej jako wcieleń) już czczonego bóstwa. Często więc nie jest oczywiste kto i dlaczego odwiedza kościół. Doroczne święto obchodzone w katolickiej bazylice w Welanganni jest tego bardzo dobrym przykładem – podobno około połowa z odwiedzających w tym czasie kościół pielgrzymów to hindusi, którzy postrzegają Maryję z Welanganni jako jedną z postaci bogini Marijamman (o której wspominałam przy okazji święta w miesiącu adi).

Drzewa ani strażników nie zauważyłam, za to może kilkadziesiąt metrów od bazyliki znajdował się oficjalny zakład, w którym można ogolić głowę i przekłuć uszy. Widać było, że usługa cieszy się dużą popularnością – wierni czekali na swoją kolej w długiej kolejce, a w tłumie pielgrzymów dało się zauważyć niejedną łysą głowę. Pierwszy raz w życiu taki zakład widziałam w zeszłym roku w świątyni Muruhana w Tiruttani. Całkowite golenie głowy jest bardzo popularną formą ofiary dla tego bóstwa, którą składają zarówno mężczyźni jak i kobiety. Pokryty chłodzącą pastą czerep może świadczyć równie dobrze o odbyciu pielgrzymki do innego przybytku, np. wisznuickiej świątyni w Tirupati (która mam nadzieję doczeka się własnego wpisu za jakiś czas).

Inną rzeczą, która przykuła moją uwagę, były tacki, z którymi całkiem sporo ludzi (choć wyraźna mniejszość) wchodziło do kościoła. Na tackach leżała najbardziej standardowa ofiara, jaką wnosi się do hinduskiej świątyni – kokos i kwiaty jaśminu. Niestety nie miałam okazji podpatrzeć, co się z tymi tackami działo wewnątrz bazyliki, tłum był tak wielki, że nie udało mi się w ogóle dostać do środka. Za to później zauważyłam, że gotowe tacki sprzedawane są przez zakonnice w oficjalnym stoisku z ofiarami, gdzie poza tym można było nabyć święcony olej, świece oraz srebrne wota.

Ze świętami hinduskimi skojarzyła mi się również dumnie powiewająca flaga wciągnięta na czas dziewięciodniowych obchodów w Welanganni. Jak pisałam przy okazji adi tiruwili, w pierwszy dzień ważnych uroczystości wciąga się na świątynny maszt flagę, która pozostaje tam do końca zazwyczaj wielodniowych obchodów. Choć sama idea może nie wydawać się tak strasznie egzotyczna, to jednak nie widziałam jak dotąd masztu na terenie kościoła.

W ramach dygresji: maszt bazyliki w Welanganni sam w sobie jest dość ciekawy. Mimo – jak mi się przynajmniej wydaje – pełnienia funkcji analogicznej do masztu w świątyniach hinduskich, nie ma on typowej dla tych ostatnich formy. Naśladuje on kształtem maszt statku, co jest nawiązaniem do jednej z legend założycielskich bazyliki i kultu Maryji z Welanganni, która miała wskazać portugalskim żeglarzom bezpieczną drogę do brzegu. Zgodnie z powszechną wersją cudowne objawienia miały miejsce już wcześniej, lecz dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero ukazanie się Europejczykom wywołało większe zainteresowanie i zaowocowało powstaniem kościoła.

Oczywiście poza całą tą egzotyką nie brakło i bardzo swojskich elementów. Oprawa mszy przypominała bardzo msze papieskie, czy inne wyprawiane przy bardziej uroczystych okazjach. Mam nadzieję, że widać to trochę na zdjęciu. W użyciu było wiele języków, bo i wierni przybyli z różnych stron. Z pewnością był angielski, tamilski, malajalam, kannada, konkani, marathi i hindi, nie wiem, jak z innymi. Niestety nie dotrwałam do końca mszy, bo po około trzech godzinach kręcenia się po mieście w gęstym tłumie byłam cała obolała i do tego mokra (indyjski tłum to wyjątkowo ciężkie doświadczenie), a zrobiło się już ciemno i martwiłam się o powrót.

Decyzja była chyba dobra, bo powrót okazał się rzeczywiście ciężki. Ponieważ był to już koniec święta, z powodu dużej ilości dodatkowych autobusów potrzebnych do wywiezienia wszystkich pielgrzymów, zorganizowano prowizoryczne przystanki na przestrzeni kilku kilometrów wokół miasta. Autobus do miejscowości, w której nocowałam nie odchodził już z głównego dworca autobusowego, na którym wysiadłam, lecz musiałam odbyć około półgodzinny spacerek za miasto. W chłodnym wieczornym powietrzu było to całkiem przyjemne, a że ulice pełne były pilnującej porządku policji udało mi się jakoś nie zgubić. Cieszę, że nie musiałam tej drogi odbywać ze wszystkimi innymi.

Oczywiście komfort tego spaceru, siedzącego miejsca w autobusie i znalezienia się w swoim pokoju o przyzwoitej godzinie miał swoją cenę – przegapienie słynnej procesji odbywającej się po mszy. Figury Maryji i różnych świętych szykowane były chyba cały dzień, a na pewno przygotowania były już w toku kiedy przyjechałam dość wczesnym popołudniem. Ponieważ trasa procesji biegnie przez plażę, nie ma mowy o użyciu jakichkolwiek wozów. Posążki obnoszone są w wielkich drewnianych lektykach obwieszonych girlandami kwiatów i ozdobionych lampkami. Największa jest oczywiście lektyka z Maryją, którą nieść musi kilkadziesiąt osób. Szczęśliwych wybrańców łatwo było rozpoznać po oficjalnych podkoszulkach – błekitnych z napisem „car carrier” na piersi. Tej procesji jednak żałuję. Tak samo jak wnętrza bazyliki, którego nie zobaczyłam, choć to akurat łatwo będzie nadrobić po sezonie.

1 komentarz:

  1. Z zainteresowaniem przeczytałem o hinduistycznych elementach w tamilskim chrześcijaństwie.

    KrzysztofH

    OdpowiedzUsuń