Chrześcijaństwo
w Indiach Południowych wydaje się być bardzo ciekawym zjawiskiem.
Piszę „wydaje się”, bo nie mam tak naprawdę żadnych własnych
doświadczeń z wyjątkiem tego, o którym będę dziś pisać. W
Tamilnadu dość łatwo jest się zapatrzeć na hinduskie świątynie
oraz święta, zwłaszcza, jeśli ma się mało czasu. Tak w każdym
razie było ze mną – moje dwie poprzednie podróże odbyłam pod
hasłem „kino i gopury”, a atrakcje innej natury traktowałam
trochę po macoszemu. Teraz, mając przed sobą perspektywę
wielomiesięcznego pobytu trochę to nadrabiam. Choć gopur też
jeszcze dużo zostało do zobaczenia...
Cóż
jest tak ciekawego w chrześcijaństwie indyjskim? Właściwie to
samo, co w każdym innym – to, że jest tak mocno przesiąknięte
lokalną tradycją. W Europie nie czujemy tego tak bardzo, głównie
chyba dlatego, że poszczególne państwa nie różnią się aż tak
bardzo między sobą, a poza tym, jak powiada przysłowie, trudno
zobaczyć czubek własnego nosa. W Indiach jednak kwestia ta jest
wyjątkowo widoczna. W kościołach spotkać można wiele praktyk
wydawałoby się typowo hinduskich, od tak niewinnych obyczajowych
kwestii jak ściąganie butów, aż po obecność świętych drzew w
obrębie kościelnych murów, czy strażników przy wejściu.
Sprawę
dodatkowo komplikuje fakt, że sam hinduizm jest wyjątkowo skłonny
do wchłaniania różnych obiektów kultu i asymilowania ich jako
kolejnych postaci, form czy aspektów (wbrew pozorom znacznie
rzadziej jako wcieleń) już czczonego bóstwa. Często więc nie
jest oczywiste kto i dlaczego odwiedza kościół. Doroczne święto
obchodzone w katolickiej bazylice w Welanganni jest tego bardzo
dobrym przykładem – podobno około połowa z odwiedzających w tym
czasie kościół pielgrzymów to hindusi, którzy postrzegają
Maryję z Welanganni jako jedną z postaci bogini Marijamman (o
której wspominałam przy okazji święta w miesiącu adi).
Drzewa
ani strażników nie zauważyłam, za to może kilkadziesiąt metrów
od bazyliki znajdował się oficjalny zakład, w którym można
ogolić głowę i przekłuć uszy. Widać było, że usługa cieszy
się dużą popularnością – wierni czekali na swoją kolej w
długiej kolejce, a w tłumie pielgrzymów dało się zauważyć
niejedną łysą głowę. Pierwszy raz w życiu taki zakład
widziałam w zeszłym roku w świątyni Muruhana w Tiruttani.
Całkowite golenie głowy jest bardzo popularną formą ofiary dla
tego bóstwa, którą składają zarówno mężczyźni jak i kobiety.
Pokryty chłodzącą pastą czerep może świadczyć równie dobrze o
odbyciu pielgrzymki do innego przybytku, np. wisznuickiej świątyni
w Tirupati (która mam nadzieję doczeka się własnego wpisu za
jakiś czas).
Inną
rzeczą, która przykuła moją uwagę, były tacki, z którymi
całkiem sporo ludzi (choć wyraźna mniejszość) wchodziło do
kościoła. Na tackach leżała najbardziej standardowa ofiara, jaką
wnosi się do hinduskiej świątyni – kokos i kwiaty jaśminu.
Niestety nie miałam okazji podpatrzeć, co się z tymi tackami
działo wewnątrz bazyliki, tłum był tak wielki, że nie udało mi
się w ogóle dostać do środka. Za to później zauważyłam, że
gotowe tacki sprzedawane są przez zakonnice w oficjalnym stoisku z
ofiarami, gdzie poza tym można było nabyć święcony olej, świece
oraz srebrne wota.
Ze
świętami hinduskimi skojarzyła mi się również dumnie
powiewająca flaga wciągnięta na czas dziewięciodniowych obchodów
w Welanganni. Jak pisałam przy okazji adi tiruwili,
w pierwszy dzień ważnych uroczystości wciąga się na świątynny
maszt flagę, która pozostaje tam do końca zazwyczaj wielodniowych
obchodów. Choć sama idea może nie wydawać się tak strasznie
egzotyczna, to jednak nie widziałam jak dotąd masztu na terenie
kościoła.
W
ramach dygresji: maszt bazyliki w Welanganni sam w sobie jest dość
ciekawy. Mimo – jak mi się przynajmniej wydaje – pełnienia
funkcji analogicznej do masztu w świątyniach hinduskich, nie ma on
typowej dla tych ostatnich formy. Naśladuje on kształtem maszt
statku, co jest nawiązaniem do jednej z legend założycielskich
bazyliki i kultu Maryji z Welanganni, która miała wskazać
portugalskim żeglarzom bezpieczną drogę do brzegu. Zgodnie z
powszechną wersją cudowne objawienia miały miejsce już wcześniej,
lecz dziwnym zbiegiem okoliczności dopiero ukazanie się
Europejczykom wywołało większe zainteresowanie i zaowocowało
powstaniem kościoła.
Oczywiście
poza całą tą egzotyką nie brakło i bardzo swojskich elementów.
Oprawa mszy przypominała bardzo msze papieskie, czy inne wyprawiane
przy bardziej uroczystych okazjach. Mam nadzieję, że widać to
trochę na zdjęciu. W użyciu było wiele języków, bo i wierni
przybyli z różnych stron. Z pewnością był angielski, tamilski,
malajalam, kannada, konkani, marathi i hindi, nie wiem, jak z innymi.
Niestety nie dotrwałam do końca mszy, bo po około trzech godzinach
kręcenia się po mieście w gęstym tłumie byłam cała obolała i
do tego mokra (indyjski tłum to wyjątkowo ciężkie doświadczenie),
a zrobiło się już ciemno i martwiłam się o powrót.
Decyzja
była chyba dobra, bo powrót okazał się rzeczywiście ciężki.
Ponieważ był to już koniec święta, z powodu dużej ilości
dodatkowych autobusów potrzebnych do wywiezienia wszystkich
pielgrzymów, zorganizowano prowizoryczne przystanki na przestrzeni
kilku kilometrów wokół miasta. Autobus do miejscowości, w której
nocowałam nie odchodził już z głównego dworca autobusowego, na
którym wysiadłam, lecz musiałam odbyć około półgodzinny
spacerek za miasto. W chłodnym wieczornym powietrzu było to całkiem
przyjemne, a że ulice pełne były pilnującej porządku policji
udało mi się jakoś nie zgubić. Cieszę, że nie musiałam tej
drogi odbywać ze wszystkimi innymi.
Oczywiście
komfort tego spaceru, siedzącego miejsca w autobusie i znalezienia
się w swoim pokoju o przyzwoitej godzinie miał swoją cenę –
przegapienie słynnej procesji odbywającej się po mszy. Figury
Maryji i różnych świętych szykowane były chyba cały dzień, a
na pewno przygotowania były już w toku kiedy przyjechałam dość
wczesnym popołudniem. Ponieważ trasa procesji biegnie przez plażę,
nie ma mowy o użyciu jakichkolwiek wozów. Posążki obnoszone są w
wielkich drewnianych lektykach obwieszonych girlandami kwiatów i
ozdobionych lampkami. Największa jest oczywiście lektyka z Maryją,
którą nieść musi kilkadziesiąt osób. Szczęśliwych wybrańców
łatwo było rozpoznać po oficjalnych podkoszulkach – błekitnych
z napisem „car carrier” na piersi. Tej procesji jednak żałuję.
Tak samo jak wnętrza bazyliki, którego nie zobaczyłam, choć to
akurat łatwo będzie nadrobić po sezonie.
Z zainteresowaniem przeczytałem o hinduistycznych elementach w tamilskim chrześcijaństwie.
OdpowiedzUsuńKrzysztofH